16 sierpnia 2012

„Otchłań Zła” i odchylenia płciowe. Szkic

Problemy z układaniem literek nierzadko kuszą uśmierceniem tego skromnego blogaska - dobrze więc, że refleks nigdy nie był moją cnotą. Ma to swoje minusy i plusy; minusy takie, że rzadko kiedy jestem na czasie, co owocuje sklejaniem bzdur przedwczorajszych z porannymi newsami. I takim oto sklejem chciałabym się dzisiaj podzielić.

Najpierw ilustracja pt. Feministka polska, znudzona dyskursem prawicowym, którą dedykuję Jackowi K.:


Nie wiem czy pamiętacie tę audycję w Polskim Radiu, w którym prof. Pawłowicz po raz pierwszy wypowiedziała się na temat #Małej_Madzi. W studio siedziały także posłanka Grodzka, która powróci w dalszej części notki (była za zmianą tematu i powstrzymaniem się od oceniania tragedii w Sosnowcu), prof. Środa (jako wszechwiedzący dziewiętnastowieczny narrator) i Kazimiera Szczuka (z właściwym sobie wdziękiem nie do końca odnajdująca się w medium). To tak w ramach przypomnienia. (Nie cierpię, kiedy notka nie ma ilustracji, a nie znalazłam Korwina-Don Kichota w guglach. No dobrze, pomachajcie Kazi, bo już się w tej noci nie pojawi).

Od rana facebook wyświetlił mi kilkakrotnie linka do tekstu prof. Moniki Płatek o wdzięcznym tytule Krystyno, idź do klasztoru!. Wywołaną do tablicy Krystyną jest rzecz jasna nowa gwiazda polskiej prawicy, a przynajmniej Frondy, prof. Krystyna Pawłowicz. Prof. Płatek przypomina koleżance ze studiów, że gdyby nie feministki - te, co niby popchnęły Katarzynę W. ku otchłani zła w multimedialnym serialu Otchłań zła - prof. Pawłowicz nie byłaby dzisiaj prof. Tekst nie jest specjalnie mocnym argumentem w tym sensie, że niemal każdy zorientowany konserwatywnie komcionauta (z wyłączeniem radykalnych korwinistów, powtarzających pewne słowa Margaret Małgorzaty Thatcher z gorliwością zarezerwowaną dla Zdrowaś Mario) odpowie odruchowo: nie chodzi o kobiety dzielnie walczące o prawa do nauki czy uczestniczenia w życiu publicznym, tylko te złe, dzisiejsze feministki, które z tamtymi nie mają nic wspólnego. Argument logicznie znośny, chociaż prędzej czy później okazuje się, że opinie co to tego, co złe dzisiejsze feministki mają oznaczać, są podzielone (na ogół na trzy opcje: wielbicielki aborcji, amatorki kompulsywnego oglądania sobie wagin w lusterku, najlepiej w autobusie albo jakimś innym miejscu publicznym, oraz #nierozmawiamzlewakami). Ale ja nie o tym. To, co interesujące, to zwrócenie uwagi prof. Płatek na wspieranie dyskursu, który lada chwila może obrócić się przeciwko wspierającym (tu: wspierającej). Co znalazło już zresztą wyraz - na najbardziej powierzchniowym poziomie - w licznych, często chamskich i seksistowskich, komentarzach na temat sytuacji rodzinnej pani profesor, niestety autorstwa komcionautów deklarujących się jako ~lewica (w tym temacie polecam trafiający w dychę kawałek Kingi Dunin Niewybaczalny brak rozkoszy z lutego 2008 przedrukowany w Kochaj i rób). Mówiąc o feministkach, prof. Pawłowicz posługuje się niczym więcej jak prześwietlonymi kliszami językowymi - w dramat Waśniewskiej wplata wyobrażone „totalne luzactwo, lekceważenie innych” propagowane ponoć przez feministki, aby szczyt newsowego absurdu osiągnąć w stwierdzeniu o „grach i zabawach, z jakimi mamy do czynienia u Wojewódzkiego”. Prof. Pawłowicz żyje zapewne w alternatywnej rzeczywistości, w której to nie ~lewica rozszarpywała Kubę W. w aferze ukraińskiej (pytanie tylko, który z ~prawicowych polskich fantastów pomógł przedostać się pani profesor do naszej rzeczywistości).

Wczorajsze wycieczki krajoznawcze po archiwum Najwyższego czasu! przyniosły mi, poza irytacją, bardziej jaskrawą ilustrację robienia sobie samemu konserwatywnego kuku. Pisze Janusz Korwin-Mikke:
Grodzkie złamało tabu obowiązujące w naszej cywilizacji. Tabu, że odchyleń płciowych się nie demonstruje. Codziennie na ulicy mijają nas setki impotentów, zoofilów, onanistów, trialistów, homosiów, zwolenników miłości oralnej, może i nekrofilów - być może jest ich nawet więcej, niż „normalnych” - ale ponieważ tych skłonności nie demonstrują publicznie, nie ma żadnego problemu. Problem powstaje, gdy pojawią się (tfu!) „geje” czy transgenderowcy-ekshibicjoniści.
Możecie sobie to wyguglać, cytat jest tak paskudny, że linkować nie będę. Paskudny, ale jednocześnie, jejku jej, jak interesujący! Komentować ostatniej obsesji żołądkowej Jego Królewskiej Mości na punkcie Anny Grodzkiej nie będę - to trochę jak walić głową w mur, komciów pod tymi tekstami też nie polecam, bo przywodzą na myśl najbardziej wulgarne frojdyzmy - interesuje mnie bardziej druga część zacytowanego akapitu. 

Po pierwsze: JKM ma problem z pojęciem „normalności”. Wnioskując z tekstu, „normalność” nie równa się większości - to „normalni” być może są tak naprawdę mniejszością. Intuicja Korwina ma duże szanse powodzenia - wszak wśród odchyleń płciowych (hihi) wymienia on „onanistów”,  „zwolenników miłości oralnej” i „trialistów” (hm, znam przesympatycznego geja z Galicji, coś ewidentnie jest na rzeczy!). Najwidoczniej więc „normalność” to seks z misją poczęcia życia - ten promowany przez redaktora Terlikowskiego. Tu na wierzch wyłazi krypto-ewolucjonizm JKM-a, który z tego co pamiętam, od małpy nie pochodzi, za to fascynuje się przekazywaniem dobrych genów. Czyli jednak wszystko kręci się wokół przedłużania gatunku? Wzruszyłabym ramionami, gdyby autorem tych słów był wspomiany redaktor Frondy. Ale Jego Królewska Mość przez lata kreował się na znacznie bardziej wyzwolonego seksualnie - wbrew deklaracjom, że upublicznianie swojej prywatności jest fe, od czasu do czasu dzielił się swoimi przemyśleniami na temat, hm-hm, ostrego seksu. Logika wywodu nie zapędza nas jednak w kozi róg. Zapomnijmy o „gwałceniu” - zasadniczo JKM popiera wstrzemięźliwość w deklarowaniu swoich seksualnych preferencji. Nie daje mi jednak spokoju powracające w jego tekstach porównanie praktyk homoseksualnych z „miłością oralną” (o, poezjo konserwatyzmu!). Natarczywość tego porównania poskutkowała już kilkoma queerowymi interpretacjami przy piwie - jak również niezrealizowanym niestety pomysłem, by na paradę wybrać się któregoś roku z transparentem deklarującym nasze upodobanie w tejże praktyce (może za rok?). Moja nie tak ryzykowna, aczkolwiek ingerująca w prywatność JKM-a (na co sobie po aferze żołądkowej pozwolę) teza jest taka, iż JKM sam może być przedstawicielem „nienormalnych” - tylko po prostu o tym „płciowym odchyleniu” nie mówi (z posłanką Grodzką, jak również wszystkimi działaczami LGBT, łączy go nie demonstrowanie tych praktyk w przestrzeni publicznej). 

Biedny, biedny Korwin! Nie tylko biedny, bo zamknięty w szafie ze swoimi nie-misjonarskimi potrzebami ciała. Zinterpretowany powyżej kłopot z „odchyleniami płciowymi” mógłby być modelem większej części korwinowej działalności. Proszę państwa, oto freak! Nie nie, zaraz, przecież my freaków lubimy, sami nimi jesteśmy, w istnienie „prawdziwie normalnych” raczej nie wierzymy i na różne sposoby próbujemy się emancypować. Tymczasem w swoich wieloletnich, rozpaczliwych zapewnieniach, że w następnych wyborach to będzie 10%; w powtarzaniu, że nasze skrajne stanowisko jest w istocie jedyną ostoją Normalności; że nie jesteśmy na skraju, tylko w środku; w obsesyjnym powoływaniu się na prawa logiki (czytaj: matematyki, czytaj: nauki, czytaj: obiektywnego, nienaruszalnego Prawa Świata) tam, gdzie student humanista wskaże i nawet nazwie błąd w rozumowaniu; w rozdarciu pomiędzy ekskluzywnością a niechęcią do mniejszości - Korwin  zdradza jednocześnie ambicje trickstera i ambicje Przywracacza Odwiecznego Porządku. Jest freakiem, który bardzo chciałby być wąsaczem polskim pospolitym. No ale nie jest; jest osobny w swych poglądach i zawartości garderoby i jeśli coś manifestuje, to mniejszośćfobię zinternalizowaną. Cóż. Kisiel nazwał go bodajże „geniuszem-fantastą”. I co tu z takim zrobić? Symptomatyczny wydaje mi się ilustrujący felietony JKM-a w Najwyższym czasie! rysunek autora jako Don Kichota. No tak - wiatraki mają warstwy, podobnie metafory i literackie odwołania.

Postać Jego Królewskiej Mości jest żywą ilustracją wewnętrznego spięcia (neo?)liberalnego indywidualizmu - i, podobnie jak profesor Pawłowicz, chodzącym paradoksem.

Nie, oczywiście, że nie są jedyni. No przecież.

Na deser niespodzianka dla wielbicieli alternatywnych tożsamości (także alternatywnych płciowo) - w czasie afery żołądkowej parokrotnie podnoszono kwestię wieloletniej felietonistki Najwyższego Czasu!, uśmiechniętej Włoszki Barbary Buonafiori. Niezaznajomionych ze sprawą odsyłam do Rzepy - na szczęście trzyletni już tekst o uroczym tytule Czy Korwin-Mikke jest kobietą pozostaje wciąż dostępny w całości. Artykuł jest dzisiaj nie do końca aktualny - rok temu tożsamość Buonafiori uległa kolejnemu przekształceniu, kiedy Najwyższy czas! poinformował, że
(Używająca tego pseudonimu Autorka utonęła w słynnym, do dziś niewyjaśnionym wypadku. Prokuratura wykluczyła zabójstwo i samobójstwo)
Próbka Buonafiori, czyli Korwina na tropie matriarchatu, tutaj. Buziaczki dla pramysz profesor Pawłowicz.

2 czerwca 2012

Brak lodów na Paradzie i różowej waty cukrowej też


Wiało mi trochę w uszy, a wianie w uszy zawsze jest przykre; w głowie piszczy, a kaptur zlatuje, i człowiek żałuje, że nie kupił sobie takich kolorowych, włochatych nauszników, jak Mama proponowała. Do tego doszły nudne bity z platform, pod którymi wibrowała jezdnia (i moje wnętrzności też, kiedy tylko znalazłam się za blisko), tak więc nawet nie można było zapytać GDZIE JEST HANIA ani zawyć miłosiernie JARKU DROGI WYJDŹ. W kwestiach muzycznych trochę łapki opadają, niby pop jest nasz, polskiej muzyki też nie brak (może jakoś uhonorować Korę, skoro już maluje Madonny - nie wiem czy już pisałam tutaj na blogu, ale jestem gorącą zwolenniczką włączenia Matki Boskiej w polskie strategie emancypacyjne), a tu nagle na największej imprezie roku najlepszym kawałkiem okazuje się minuta remixu I kissed a girl, czyli naprawdę nie ma do czego podrzeć ryja, okej, poleciała jeszcze Barbra Streisand, ale ona była już wcześniej, na jednym z fajniejszych transparentów marszu. No więc tak to to tak to. W tłumie, który nie śpiewał, bo nie miał do czego, honoru bronili więc kot Simona (nieprzypadkowo z okocionego ramienia KPH), Hello Kitty oraz Muminek z Panną Migotką na nosidełku jakiegoś malucha (jednego z wielu; Fronda ma nad czym ubolewać). Zdaje się, że i Koko Euro Spoko też została/został(o) przez nas przyswojone, ubogacone Homo i uznane za własne. Co było jednym z bardziej politycznych gestów marszu, w którym jechały platformy dwóch ponoć lewicowych partii zasiadających w parlamencie. Butle z gazem na plecach policjantów - widok przez szczelinę dobrego samopoczucia. Jeść mi się chce. 


23 maja 2012

Gorycz, marazm i zgrzytanie zębami

proponuje nowy serial HBO pt.


zapowiadający się w moim odczuciu na jedną z ważniejszych premier sezonu. Bez względu na popularność i wyniki oglądalności. Po trzech odcinkach mam bowiem wrażenie, że Girls jest serialem, który musiał się pojawić, kiedy nie będzie już trzeba tłumaczyć, że "serial też może być sztuką", "serial dobry jak kino" itd. Naszedł czas, kiedy HBO, jeden z motorów telewizyjnej/kablowej (r?)ewolucji, może pozwolić sobie na komentowanie samego siebie. Seks w wielkim mieście (ten ważny serial sprzed lat nastu, zarówno kochany, jak i rozpracowany wzdłuż i wszerz) 


plus gorycz, apatia HBO, beznadzieja, cynizm


to właśnie Girls, serial, którego trzy odcinki rozzłościły mnie i wydały się okrutniejsze od całej tegorocznej Gry o tron. Scenarzystka serialu, Lena Dunham (widzicie ją na niższej fotce, ta z francą), gra trochę Carrie, trochę Mirandę: nieco neurotyczną pannę z literackimi ambicjami, dla której największą tragedią w wieku 24 lat jest fakt, iż rodzice postanowili przestać sponsorować jej nowojorskie życie. Fabuły opowiadać nie ma jak ani po co, bo głównym tematem są póki co zjawiska z tytułu notki. Girls ogrywa znane z Seksu patenty typu syf albo facet mówił mi w łóżku bardzo brzydkie słowa, tyle że zamienia kawiarnianą anegdotę z Madison Avenue na jałowe marudzenie w nieprzyjemnie nudnych (bo znanych) przestrzeniach studenckich mieszkań. Przez trzy odcinki zdążyłam już nabawić się alergii: cztery główne bohaterki zdecydowanie nie należą do postaci, z którymi poszłoby się wieczorem na wino, a obcowanie z nimi kończy się pytaniami raczej przykrymi, typu czy ja przypadkiem nie jestem taka jak one i prośbami do Matki Boskiej o treści RATUJ PRZENAJŚWIĘTSZA PANIENKO. Wolność, z której nic nie wynika; brak energii, przekonanie, że jest się zajebistym i wszystko się należy; bufonada i mdła paplanina. Słowem, ziszczony koszmar każdego, kto bardzo chce zrobić dla świata coś sensownego, a ma poczucie, że życie przecieka mu przez palce (tak, to jest to miejsce w którym media zaczynają pisać o "kulturoznawcach i politologach"). Przy czym oczywiście to całe tatałajstwo można czytać także w oderwaniu od "problemu rozpieszczonej współczesnej młodzieży" - czyli że my jako ludzie jesteśmy po prostu nudni, irytujący i zasadniczo nieciekawi. Na koniec dnia pokrzepia więc raczej duchowe pokrewieństwo z pewnym sympatycznym socjopatą z Miami i jego siostrzyczką, która w wieku trzydziestu lat wciąż stara się być dobrym synkiem tatusia (mimo że tatuś nie żyje i nieźle napieprzył im obojgu w głowach). Precz z nieodpowiedzialną i nieszanującą więzów rodzinnych młodzieżą!

PS. Oczywiście laska na pierwszym zdjęciu jest Charlotte. Cóż, przynajmniej nie pcha się przed ołtarz.

20 maja 2012

Wszyscy byliśmy lesbijkami, cz.2

Moje intuicje były chyba słuszne, podkochiwanie się w małych Indianach nie prowadzi do niczego dobrego. Mały Indianin imieniem Parsel z czwórki Fantaghiro, którego w głuchocie swojej ochrzciłam Marcelem


grany był przez dziewczynkę, która nazywa się Gaia Bulferi Bulferetti. W kontekście przygód dzielnej księżniczki, o której genderowych przygodach wspominał sam Italo Calvino, brzmi to jak przestroga.

Jeśli chodzi o dzieje po-fantaghirowe to google wydaje się chyba całkiem wiarygodny?

 
Tu bardziej buczowato:


(Zdjęcie odnalezione na forum, gdzie ktoś obwieszcza, że Romualdo jest mężczyzną jego snów, którym, jak to w niemieckim bywa, bardzo blisko do urazu; swoją drogą, jak Niemcy sobie z tym radzą z tak kłopotliwym przesunięciem? I co na to nasz biedny pechowiec Romualdo?)

I jeszcze jedna focia z Tarabasem, którego, jak wiadomo, kochamy (m.in. za jego wytrwałość we wpatrywaniu się w różne obiekty twarde):


A sam Atreju wygląda dziś jakoś strasznie tak se, chociaż chce chyba wrócić przed kamerę (i z tej okazji dorwałam go w jakimś starym Teletygodniu). Jak ktoś ciekawy, to zapraszam do wyszukiwarki.

18 maja 2012

Rafał Ziemkiewicz i Donald Tusk nie całują się w autobusie

No niestety.


Mignęło mi zdjęcie wykorzystane na plakacie już wcześniej, ale myślałam, że to jakiś anty-salonowy i anty-antysalonowy zarazem fotomontaż (prawdopodobnie pedalska zemsta za to, co Ziemkiewicz ostatnio m.in. o Michaśce naszej drogiej wypisuje), a tu nagle okazuje się, że to reklama najnowszego filmu Toma Tykwera, którego kino zasadniczo zwisa mi i powiewa (wiem, że po Pachnidle byłam jakoś wielce rozgoryczona, ale to było dawno, więc nawet nie pamiętam, o co poszło), i że jest skandal, bo ZTM niechcący urządziło filmowi promocję (a w każdym razie moja ciekawość wobec tego filmu wzrosła znacznie ponad zero, w sumie trochę wstyd przyznać, bo temat cacy), zmuszając zacne Vivarto do małej ale jakże znaczącej korekty:


Ray Grant wysmażył już właściwy komentarz, ale jakoś wstyd afery nie skomentować, tym bardziej że zwiastun wielce ok:


Co prawda tylko premier Donald Tusk wygląda w nim prawie jak premier Donald Tusk, pisarz i publicysta Rafał A. Ziemkiewicz wygląda zbyt hipstersko, aby być prawie Rafałem A. Ziemkiewiczem, ale jestem gotowa odczytać to jako podpuchę: czy RAZ nie jest przypadkiem autorytetem dla prawicowej odmiany hipsterów?

A najśmieszniejszy w całej aferze jest niemiecki plakat filmu. Ha, ha, ha.


11 maja 2012

Words I like: Dick, cock, cunt

(I dislike vagina, pussy, and penis).
Tyle wystarczyło, aby dodać Irę do zakładek podglądanych blogasków tumblropodobnych; jako propagatorka pizdy i przeciwniczka cipki (jest nas więcej, ale wciąż mało) musiałam się dać uwieść, zresztą później było jeszcze lepiej, Ira prosi grzecznie, aby go nie nazywać dudem, może być femme, transguy, genderqueer, fabulous, amazing, sexy, awesome - jak widzicie, wybór jest duży - ale nie żaden dude, spadać z dudem. Oczywiście to są jakieś tagi, nie bądźmy naiwni, ale większość z nas potrzebuje tagów, i fajnie jest czytać/oglądać ludzi, którzy tagują się tak różnie, kolorowo, rozciąga się przed tobą morze tożsamości, rozrasta drzewko z przymiotnikami, zaimkami i tak dalej. Oczywiście na takich stronach jak fuckyeahftms wyłania się jakiś kod podzielany przez większość, pre-everything, pre-t, pre-op, post-op, ale w sumie to naturalna sprawa, poza tym nie mam wrażenia, aby ta główna narracja przesłaniała bardzo bardzo różne odstępstwa od niej, przekrój twarzy jest tak różny, tak duży jest ruch tożsamościowy, ktoś ciągle czegoś szuka, rozdrapuje. Tumblrów rzecz jasna nie da się czytać notka po notce, więc raczej przeglądam i zatrzymuję się tam, gdzie ktoś się do mnie uśmiechnie, natomiast mam kilka spostrzeżeń typu, że np. w dyskursie około-ftmowym brakuje fallusa, jak już się jakiś pojawia, to na ogół należy do chłopaka rzeczonego dude'a/nie-dude'a, albo do koleżanki z sąsiedniego serwera, albo jest linkiem do sklepu z packerami, ale bez ciśnienia. Może coś przegapiłam, fallus pewnie nie wyszedł na zawsze, ale na spacer na pewno. (Przy czym chciałabym zaznaczyć, że nie chcę niczego wartościować, po prostu wydaje mi się to ciekawe).

Zdaję sobie sprawę, że za tymi ludźmi* stoją często duże dramy (ale za kim nie stoją?), ale jako osoba, która przez większość czasu wstydzi się wieszać swój własny krzywy ryjek na własnym super-chronionym facebooku dla zaufanych, czuję głęboki podziw wobec ludzi, którzy nie wstydzą się swoich twarzy, ciał, blizn, pokazują sterczące żebra i kości biodrowe, dziary**, zestawy typu włochate nogi plus łapki z pomalowanymi paznokciami (Ninia od razu złapała pokrewieństwo z Jude'em), tłuszcz, brak tłuszczu, majtaski w Hello Kitty i Star Warsy (słowem, wszystkie te fajne rzeczy, czego nie ma troszczący się o finanse służby zdrowia redaktor Lis), i mają odwagę wymagać od innych, by używali konkretnych zaimków. Wiem, że łatwo to rozwalić, wykazać, że Internet, że takie a takie konstruowanie tożsamości, że kultura słitfoci albo że pod spodem ogrom bólu, że to i siamto, ale bez przesady. Świadomość polityczna, walka o prawo do wkurwu i płaczu, duma z wystających żeber, duma włochatych nóg z pomalowanymi paznokciami, duma z brzusiów, duma z Hello Kitty i Star Warsowego fanbojstwa - po prostu nadzwyczajnie poprawia mi humor, nawet jeśli nie zawsze proporcje między prajdem a szejmem wynoszą 100:0. A może właśnie szczególnie wtedy, kiedy widzisz pracę nad kategoriami, nad samym sobą, wywalczanie sobie wolności, wielki fak pokazany smutnym bucom, którzy uważają, że chłopak i dziewczyna..., a Doktor jest dla dzieci. Ta masa opowieści, masa ciał, głosów, zmian.

* #ciludzie, brzydki tag. przepraszam!
** oczywiście dziarowy coming out sezonu zaliczyła ostatnio doktor O'Hara, ale to temat na inną notkę.

6 maja 2012

Trzecie dolaniątko tuż-tuż


Zwiastun Laurence Anyways stanowi właściwie próbkę stylu Dolana - przegięcia, niejednoznacznej emfazy (czyli zasadniczo tego, co jednym każe wzdychać, a innym prychać, nierzadko zresztą spod kręconej grzywy). Strasznie jestem ciekawa tego filmu; na ile Dolan wlazł w temat, jaką narrację zaserwuje. Póki co zapowiada się na historię związkową, co niebywale cieszy; w formie sztywnych, biograficznych narracji o "urodzeniu się w niewłaściwym ciele" powiedziano już chyba wszystko, co było do powiedzenia. Włóczę się znowu po blogach transów, głównie amerykańskich/brytyjskich tumblrach, czytam/oglądam historie, które operują już zupełnie innymi pojęciami, pozostają poza podziałami na męskie/żeńskie i standardową rozkminą na temat ról płciowych. (Ale to już temat na osobną notkę). Gdzie odnajdzie się Dolan? I want to believe. Ponoć trzeci film to próba. Trzymam kciuki za Gutka.

5 maja 2012

Sekstelefon

To The Big C, 3 odcinek 3 sezonu; Showtime cały czas na prowadzeniu. Drugi sezon mojego ulubionego serialu o raku miał swoje nieciekawe momenty (obok epizodów bezsprzecznie znakomitych), ale finał i obecny powrót do znakomitej kondycji na dobre przywraca wiarę w scenarzystów, inteligentne dialogi, czułość wobec postaci i cudowne poczucie humoru. Było już kilka produkcji Showtime, które znakomicie broniłyby się jako jeden, zamknięty sezon: Californication (czas pokazał, że byłby to wybór "artystycznie słuszny"), Homeland (jak twórcy poradzą sobie z kontynuacją, przekonamy się jesienią). The Big C mogło skończyć się na finale pierwszego sezonu (kto wie, czy nie mocniejszego od osławionego finału Sześciu stóp pod ziemią). I byłoby zajebiście. Ale Darlene Hunt (twórczyni serialu) i Laura Linney (twarz serialu - i przy okazji producentka) udowadniają, że mają pomysł na kontynuowanie tego osobliwego tańca ze śmiercią. Linney to aktorski skarb, Cathy Jamison to skarb. Jej przeciętny i kochający mąż Paul. Jej najbardziej przeciętny na świecie syn Adam. Szalony brat-ekolog (który ostatnio postanowił się ustabilizować, bierze leki, mieszka pod dachem, pracuje jako woźny i na gejowskim seks-telefonie, sprawiając, że kocham go jeszcze bardziej, niż kiedy nocował na dworzu). ITD.! Rodzinny projekt Showtime trwa w najlepsze.
PS. Na punkcie reprezentacji nowotworów jestem prawdopodobnie jeszcze bardziej pierdolnięta niż w kwestiach jebniętej seksualności.
PPS. #niezapomnianefinaly


27 kwietnia 2012

Please do not tag this wall (again)


Just don't.

Doceniam starania Prokopa i Wellman, no ale nie. Już głodówka w sprawie wymiany Kamieni na szaniec na Pamiętnik z powstania warszawskiego w programie nauczania młodzieży polskiej byłaby lepszym posunięciem (chociaż zasadniczo metod głodówkowych nie popieram, nie te czasy). (Nawiasem, Wellman daje mi ostatnio sporo radości; jakiś czas temu po ugoszczeniu w tvn stajl Wiktora Dynarskiego i Grety Parobczyk z Transfuzji zaczęła doszukiwać się "kobiecych cech" u jakiegoś zupełnie niewinnego faceta z nerką córki. No bo wiecie, jeśli ktoś po przejściu ciężkiej choroby staje się spokojniejszy, to pewnie dlatego, że wszczepiono mu nerkę płci żeńskiej. Chciałabym napisać, że zazwyczaj ludzie reagują na Wiktora i Gretę z małżonką zupełnie w drugą stronę, ale nie napiszę, bo to pewnie tylko mój osobisty entuzjazm)

Oczywiście w samym Dzienniku Białoszewskiego nie ma żadnych smętów o zmaganiu się ze swoją seksualnością, jest codzienność i frajda, a także AAAmeryka director's cut. (Nie wiem z czego konkretnie to zdjęcie, ale podoba mi się)

19 marca 2012

U Pana Boga za piecem. Not.

Tak tylko przypominam, że za trzy tygodnie startuje czwarty sezon najlepszego serialu, jaki obecnie oglądam na bieżąco i jeden z najlepszych, jakie oglądałam w ogóle; serialu, o którym nie piszę na okrągło tylko dlatego, że dobrze pisze się na wkurwie, a nie na miłości. Ogarniają mnie czułość i smutek, kiedy powtarzam stare odcinki; przez bite trzy sezony scenarzyści zafundowali mi tylko jedną postać, której dałabym w ryj (pojawia się w drugim sezonie, dużo rozmawia przez telefon i łamie komuś serce) i tylko jedna postać z głównej obsady jest mi obojętna (bo ładni mężowie to jednak nie jest moja działka). Resztę traktuję jak najlepszych przyjaciół. Czasami chcę im się rzucić na szyję - kiedy indziej pochlipuję, tak sobie dopierdalają.

Ten poziom czułości wzbudza u mnie ostatnio tylko Doktor, ten kosmita chory na dobroć, chory na ludzi, histerycznie szukający kontaktu z Innym - nawet, jeśli Inny ma postać skrzeczącej solniczki na kółkach i odpowiada za zagładę jego rasy. Być może jest to jedyne dobre towarzystwo dla Jackie, współczesnej siostry miłosierdzia, matki, żony, przyjaciółki, kochanki, mentorki i ćpunki, mistrzyni życiowego blefu i najbardziej pożądanej dupy na urazówce Wszystkich Świętych. Jackie jest groźna jak Dalek i wszystkie kobiety z mojej rodziny razem wzięte - i myślę, że jej najlepsza przyjaciółka, doktor O'Hara, zgodziłaby się ze mną przynajmniej co do tego pierwszego (bo jest Angielką, a ja anglofilką, przynajmniej wobec tych nóg). Warto oglądać Siostrę Jackie dla cudownie pokomplikowanych i bardzo subtelnie rozpisanych relacji międzyludzkich - a jeśli komuś to nie wystarcza, to przecież są jeszcze intrygi miłosne (ach, tych jest bez liku), toaletowe (specjalność Zoey, niezwykłej istoty, która przedefiniowała znaczenie pielęgniarskiego fartucha) i kościelne (wielbiciele katolickich gadżetów będą usatysfakcjonowani):


I jeszcze jedno: Nurse Jackie jest serialem nieprawdopodobnie feministycznym. Nie chodzi mi oczywiście o feminizm dziewczyn ze spluwami, a czterdziestolatki w szpitalnych dresach, które budzą pożądanie u młodszych facetów; seksualność, której nie trzeba etykietkować; męskie skrypty obsadzone kobietami. Ale to już inna notka, którą napiszę innym razem.

Trajla sezonu czwartego, który wrzucam dla Nini (River Song ostrzega przed spoilerami wszystkich trzech sezonów, więc to tylko dla wtajemniczonych):

27 lutego 2012

Co z tym sexem

skoro nawet katolicy zaczęli pisać go przez "X"?
(Oczywiście my nie ukradłyśmy tego plakatu. Po prostu Emu ocaliła go przed ateistami, przygarniając do swojego włochatego, post-katolickiego serduszka).

25 lutego 2012

Witamy w pornoszopie


Pan reżyser Steve McQueen (zaiste, śmiałe nazwisko) mówi, że nakręcił Shame, bo chciał pokazać nago swojego kumpla Michaela Fassbendera. W sumie zrobił to już wcześniej, w Głodzie, ale teraz chodziło o kutasa, a nie wystające żebra. Nie banalizowałabym tej wypowiedzi. Wszędzie czytam, że ten film to nie porno, ale przecież ulepiono go z fetyszy. Okej, mówię za siebie. Jest tu aktor, który mi się podoba. Aktorka, która uświadomiła mi, że mogę lecieć na miłe dziewczyny. I miasto, które nigdy nie śpi: marzenie dzieciaka z małej miejscowości, które lubiło oglądać filmy. Wstyd ma chłodne, pedantycznie skomponowane kadry, ale swoim chłodem de facto flirtuje: poza niedostępnej, niedostępnego. To film piękny, wzniosły. Jak jego bohater. Jakuba Majmurka piękno Brandona złości, chciałby bohatera brzydszego. Też lubię brzydkich bohaterów, ale boskość tej akurat postaci wydaje mi się kluczem do Wstydu. Majmurek narzeka, że McQueen nie wygrywa dwuznaczności statusu Brandona, nie pokazuje Piekłoraju - z czym się oczywiście nie zgadzam. Może dlatego, że Fassbender mi się podoba. Czuję się wyróżniona przez McQueena.

Recenzje przypominają, że obejrzałam film o seksoholiku. Tymczasem ja mam wrażenie, że obejrzałam przede wszystkim film o niemożności bycia z. Może gdybym poszła do kina z nastawieniem, że nałóg, że coś tam, wyszłabym rozczarowana i zezłoszczona jak Żurawiecki - tyle że takich założeń nie miałam, nie patrzyłam na Brandona przez pryzmat seksu (chociaż uwaga o demonizacji tzw. "rozwiązłości" jest słuszna, ale moim zdaniem nie w kontekście tego filmu). To jest oczywiście obrazek o waleniu konia, w tym sensie, że Brandon, nawet jeśli jest z kimś, to równie dobrze mógłby pieprzyć hologram albo dmuchaną lalę. Ale nie przyszłoby mi do głowy, że jego problemy w interakcji z otoczeniem wynikają z seksu jako takiego. Brandon konsumuje, bo jest bogiem, bo może. Uprawia seks tak, jak je w knajpie i żyje w swoim paskudnie nowoczesnym, sterylnym mieszkaniu. Pierdoli tak, jak wpierdala. Nie może przespać się z koleżanką z pracy na tej samej zasadzie, na jakiej nie znosi obecności swojej młodszej siostrzyczki. Chaos, który przynosi ze sobą Sissy, bajzel, kolory, wilgoć - są tym, czego Brandon nie cierpi. Są ludzie, którzy potrafią brać i dawać. Brandon nie potrafi, o tym jest ten film.

Więc nie obchodzi mnie, jak często i jak z wieloma partnerami uprawia seks, bo czuję w jego oddechu domestos.

Pan Domestos dużo biega, ale przecież w domu czeka na niego prysznic. Może się spocić, ale wie, że zaraz po będzie mógł się umyć. Wszystko pod kontrolą. Jego siostra tej kontroli nie ma, włóczy się, nagabuje, uwiesza, płacze, histeryzuje. Pije mleko prosto z kartonu, potargana, dziecięca. Carey Mulligan ma w tym filmie bardzo białe ciało, tlenione włosy, blade blizny na rękach, i tylko włosy łonowe ciemne: lat może mieć równie dobrze dwadzieścia pięć jak i osiemnaście, jest nastolatką, rozerotyzowanym, szalonym dzieciakiem. Zostawia po sobie śmieci, szmaty fikuśne, futra jakieś. I jest emocjonalnym lepem, klei się, cieleśnie, psychicznie, nachodzi, przytula, szantażuje. A on chciałby mieć czysto i pozamiatane, bo mu się kurwa nie chce non stop latać z mopem.

Więc aby było przyjemnie, odhacza swoje fantazje, oczywiście sam. To nie jest robienie przypadkowych rzeczy z przypadkowymi ludźmi (okej, wyjątkiem może być panna podrywana przez szefa - ale przecież Brandon idzie z nią pod most, jako ten, który siedział cicho). Ja nie widzę tam interakcji, zresztą koleś ewidentnie źle się czuje w towarzystwie, jakby hałas i tłok miały dla niego tą tylko zaletę, że można w nich zniknąć (czyli jw).

Brandon pieprzy prostytutkę na szybie (podejrzał parę coś takiego dzień wcześniej), idzie do łóżka z dwiema laskami, wkłada palce w majtki panience przy barze, idzie do klubu dla samych facetów, do darkroomu. Ten darkroom jest zresztą, jak czytam, wielce kontrowersyjny. Majmurek twierdzi, że to obraz piekła (nie zauważyłam, po prostu światło przez moment było czerwone), więc i homofobia. Żurawiecki proponuje, by ktoś zerżnął Fassbendera - w sumie czemu nie. Ale nie rozumiem, po co tyle zamieszania, Brandon skrupulatnie zalicza sytuacje i miejsca, włazi w trójwymiarowego pornola, czemu miałby nie iść do darkroomu? No tak, soraski, przecież jest przyzwoitym heteroseksualnym facetem, jak wyjaśniono w napisach początkowych. Och i ach.

A przecież McQueen nie straszy seksem, tylko tytułowym wstydem: paniką wobec intymności, odrazą wobec bajzlu, niemożnością spojrzenia w oczy drugiemu człowiekowi (i nawet samemu sobie w lustrze). Kolejny argument za paleniem pressbooków. To chyba nawet nie jest tak, że Brandon nie lubi ludzi. Po prostu wkurwia go ich natarczywa obecność. Shame jest filmem o tym, że czasami po prostu tak wstydzisz się samego siebie, że nie możesz znieść cudzego spojrzenia. I to czasami może trwać non stop.

Na koniec Carey Mulligan, która chyba przybrała trochę na buzi, ale nie przestała być #japierdole:



i jeszcze (aby nie było do końca smutaśnie)



ps. Tytuł za Sobolewskim.

24 lutego 2012

Mój mózg post-katolicki

domaga się, oprócz odpowiedniej ilości włoskiej grozy, katolickiego glamouru. Czyli obłędnie dopieszczonych obrazków z muzeum, w którym knuje się wielce skomplikowane intrygi i szuka ekstazy w cieniu ociekających złotem krzyży i z błogosławieństwem na ustach. Neil Jordan w pierwszym sezonie Borgiów nie sprostał do końca moim oczekiwaniom fabularno-ideologicznym - ale wszystko wskazuje na to, że pierwszy sezon (wciąż ciekawy i tapetujący mi mózg pięknymi świętokradztwami) był jedynie poligonem doświadczalnym. A w każdym razie kampania promocyjna perfidnego Showtime obiecuje pierwszoplanowy wątek kobiecej przebiegłości (w cieniu ociekających złotem krzyży)



z motywem zdradzieckiego żyrandola



- a czemu żyrandole są zdradzieckie, wiemy wszyscy:



(i tak, oczywiście, mam bzika na punkcie Whitney).

Niech tylko karnawał wygra ze łzami i historią!

22 lutego 2012

Alo


którego uwielbiam i za którego dziękuję scenarzystom szóstego sezonu: że nie roznieśli go na kawałki tak, jak uczynili to z Mini i Franky, choć zapewne zrobią to w kolejnych odcinkach. Czuję, że tak będzie - tak jak czuję zielsko w swetrach poczciwego Alo. Czemu mieliby tego nie zrobić, skoro przespali sezon piąty i bombardują biednych widzów mydlaną tandetą tam, gdzie mydlana tandeta nic tylko krzywdzi. Drodzy scenarzyści: Franky była zajebista, bo chodziła w dziwnych ciuchach. Bo niby nieśmiała, ale przecież mówiła co myśli. Bo pod całym zeschizowanym tatałajstwem chowała to, co można nazwać nastoletnim rozsądkiem. Tak, związki zmieniają ludzi, czasem bardzo brzydko, ale czemu ta zmiana musi się - w takiej postaci! - objawiać obowiązkowym wylaszczeniem i głupią histerią? Jest sto innych sposobów, by pokazać, jak dziecko każe się za głupotę ciężarną tragicznymi konsekwencjami. A Mini? Czy ktoś nie dostrzegł, jak ciekawe jest jej wewnętrzne spięcie, konsekwentnie prowadzone przez cały poprzedni sezon? Wakacyjne temperatury popychają irytującą pannicę do czynów nieczystych - już bez wysiłku i bólu na twarzy. I niech nawet tak będzie, ale znowu: interesująca jest tajemnica, żadne sensacje jej już niepotrzebne. To co interesujące - jest w głowach. Tyle, że nie dla twórców. Już za chwilę poczujemy od Alo swąd wody kolońskiej; usłyszymy, że palenie to zło; że Rich jest zjebem i niech się, kurwa, uczesze. Bo niby czemu nie, Skins prędzej czy później sprowadza wszystko do zdrady. Kurwa kurwa mać.

20 lutego 2012

Kastracja





(Literatura na świecie, 12/1990)

Tyle ode mnie w temacie "queeru", który od dziś biorę w cudzysłów tak, jak to czyni JKM z tymi naszymi feminizmami.

19 lutego 2012

Mieszczański pilates,

zapracowany mąż, syn z ptasim gniazdem na głowie i Che nad łóżkiem, malec uzależniony od xboxa, lodówka, co się symbolicznie nie domyka; fajczenie na balkonie; masturbacja na podłodze, w zaciszu domowego kibla; ciasne kible publiczne, ze ścianami pobazgranymi przez Polaków, w których szanująca się mieszczka nie odda nawet kropli moczu; wino do mieszczańskiego obiadu; u polskiej dziwki - wódka; piszę dziwki, bo choć pani mieszczka współczuje, szanuje i nawet próbuje rozumieć, to jednak, zanim przyjdzie zazdrość, jest kolonizowanie ("brzydzi się mną", polskie, zza kadru); wódka, co błyskawicznie mąci we francuskiej głowie; uśmiechy, opowieści, tańce; laska, sikanie, cycki, gitara; Chyra z butelką; palce wyjęte z pizdy, oblizywane łapczywie, ale tak jakoś nadnaturalnie matowe; brak przyzwoitej Francji i jakże drugofalowa Sugestia Doświadczenia Lesbijskiego -



wysokie obcasy; drogie torebki; Krystyna Janda jako Krystyna Janda w roli Matki Polki; paryskie RMF Classic; owoce morza w luksusowej mieszczańskiej kuchni (nawiasem, zawsze mnie zastanawia, jak prawdziwi ludzie z klasą jedzą te wszystkie krewetki, małże, homary; ale ja nawet ryby jem palcami); polskie bloki, tyle, że francuskie; zachłanność rzeczy; Konsumpcjonizm; laska na dobranoc.

Więc pytam, czemu najnowszy film Szumowskiej nie jest tak zły, jak wynika z tego powyżej; dlaczego jest tak zły, że aż dobry? Może właśnie to mieszczaństwo boli, a filmy, które bolą, nie mogą być złe. Nawet, jeśli kłują mieszczaństwem, od którego kamera się nie może zdystansować, niczym oko, które nie może dojrzeć samo siebie. Taki to właśnie sponsoring.

PS. Albo zwyczajnie i po prostu, bo Juliette Binoche, która nie boi się być, jak to mówią, nieładna. Nawet, jeśli sinieje podczas masturbacji (w zaciszu domowego kibla).

2 lutego 2012

Jak zmieniałam orientację

Co naprawdę ta cholerna Miranda, znaczy się Cynthia Nixon, miała na myśli, mówiąc że
“I gave a speech recently, an empowerment speech to a gay audience, and it included the line ‘I’ve been straight and I’ve been gay, and gay is better.’ And they tried to get me to change it, because they said it implies that homosexuality can be a choice. And for me, it is a choice. I understand that for many people it’s not, but for me it’s a choice, and you don’t get to define my gayness for me. A certain section of our community is very concerned that it not be seen as a choice, because if it’s a choice, then we could opt out. I say it doesn’t matter if we flew here or we swam here, it matters that we are here and we are one group and let us stop trying to make a litmus test for who is considered gay and who is not.” Her face was red and her arms were waving. “As you can tell,” she said, “I am very annoyed about this issue. Why can’t it be a choice? Why is that any less legitimate? It seems we’re just ceding this point to bigots who are demanding it, and I don’t think that they should define the terms of the debate. I also feel like people think I was walking around in a cloud and didn’t realize I was gay, which I find really offensive. I find it offensive to me, but I also find it offensive to all the men I’ve been out with.”
?
Nie mam zielonego pojęcia (poza przeczuciem, że gdybyśmy usiadły przy piwie, to byśmy się dogadały). Faktem jest, że wygenerowała w sieci sporą dyskusję - jest ten wybór czy go nie ma? Ja osobiście nie wierzę w kontrolę nad tym, co głębiej; jestem podejrzliwa wobec tego, co we mnie siedzi, i wydawało mi się przez czas jakiś, że każdy, kto przeszedł przez coming out przed samym sobą, kto miał fazę totalnego zaprzeczenia i potrafił gapić się na jabłko, nie widząc go - ma tę nieufność do własnej samoświadomości wrytą w mózg. No ale tak nie jest i wydaje mi się, że np. spór o biseksualność, a już na pewno o wykraczanie poza binarną oś kobiecości i męskości, homo- i heteroseksualności, tu właśnie może mieć korzenie.

Nie będę się wypowiadać na temat pożądania Cynthii Nixon, ponieważ nie zamierzam stawać w jednym rzędzie z baranami, którzy dobrze wiedzą, co ktoś inny czuje i myśli. (Tak, heteroseksualni mężczyźni są znacznie bardziej wiarygodni w wyrokowaniu na temat seksualności kobiet nieheteroseksualnych niż one same). Jedyne, co mogę, to pisać o sobie. O tym, jak się zmieniałam, chociaż wcale o to nie prosiłam, nie starałam się, jeno oddychałam i z domu czasami wychodziłam.

Jak zauważyłam, że

jest sto razy ciekawszą opowieścią od bucerskiego Władcy pierścieni, bo ma Bilba, w którym odzywa się krew Tuków, a nie smutnych ziomali popierdalających na drugi kraniec kontynentu w imię ocalenia Porządku. Bilbo wybiegł z norki, zapominając chustki do nosa, tak sam dla siebie, czy to nie cudowne? (Chwalę się ostatnio, że wyrosłam z Władcy pierścieni i dorosłam do Doktora Who).

Jak polubiłam

(także w wydaniu futrzastym)

(bez cukru)

(z masą sera pleśniowego, którego niegdyś nie cierpiałam)

Jak zaczęły mnie kręcić czarnoskóre butche z ogolonymi głowami.
I krótkie włosy w ogóle.
Dziewczyny, które są ode mnie niższe - kiedyś nie do pomyślenia.
Delikatnie przegięci chłopcy - tym bardziej.
Charlotte Gainsbourg (czasami).
Ostry makijaż.
Włosy pod pachami przestały być synonimem paskudztwa (tu najpierw był film).
I masa innych rzeczy, o których się nie pisze w miejscach publicznych (chyba że jest to skórzane oparcie w nocnym pekaesie).

Analogicznie: zaczyna mi przeszkadzać zapach papierosów, nie jadam czekoladowych płatków, tuńczyka i pomarańczy.

Mamy w głowie mózgi, nie cement. Poza tym, jak pokazuje jeden z pierwszych filmów ze wspomnianą Gainsbourg, to znaczy The Cement Garden (nie pamiętam, czy ten motyw jest wzięty prosto ze skądinąd zajebistej powieści McEwana) - nawet cement czasem pęka (i lepiej, żeby nie śmierdziało spod niego trupem).

W odpowiedzi na skomlenie, że biseksualne jest niepewne i lepiej se rączek nie brudzić: macie rację, One zawsze wybierają nadzianego kolesia z dużą furą, a Oni bez wyjątku Matkę-Polkę-Bizneswoman w wielkich pantoflach.

Nic, tylko chlipać albo trollić. Chlipu-chlip!

PS. Notka jest rozrośniętym komciem, którego zaczęłam pisać na blogu u navairy, którego zresztą polecam z całego serducha. Drugie, trzecie i n-te dedykacje do odnalezienia przez zainteresowanych w samym tekście, z obietnicą, że przestanę być wkrótce taka monotematyczna.

29 stycznia 2012

Małe ładne coś


Bohaterowie Weekendu, czy, jak chce dystrybutor, Zupełnie innego weekendu (cholerny Pazura), mówią po brytyjsku. Ale równie dobrze mogliby mówić po polsku. Polski jest blok, w którym mieszka główny bohater, wnętrza są polskie, ładne tramwaje właściwie warszawskie. Nie wiem, jak film Andrew Haigha ma się do rzeczywistości UK, ale do polskiej pasuje jak ulał. Gejoza usadowiła się w szczelinie: trochę jest, a trochę jej nie ma. Jeszcze się nie rozlazła, nie wtopiła w normatywne wzorce.

Russell i Glen rozmawiają o byciu homo; rozmawiają o seksie; szukają języka. Russell jest cichym facetem, kolesiem, którego łatwo przegapić, wrażliwym, zwraca uwagę na detale. Glen to typ narwańca, dyskutanta z artystycznymi ambicjami. Udało się reżyserowi stworzyć postaci, które będą jednocześnie modelami pewnych postaw - i bohaterami z krwi i kości. Filmuje z bliska. Skórę, włosy, zarost, usta, pościel, ciuchy, zielsko. Ciało, wokół którego krążą słowa. Russell nazywać nie umie lub nie chce, Glen docieka i drąży. Mężczyźni poznają się, w niewymuszonej rozmowie konfrontując ze sobą różne wyobrażenia na temat homoseksualizmu, funkcjonowania w społeczeństwie, otwartości. Po pijaku dzielą się interpretacjami na temat tego drugiego (np. lęk przed związkami lękiem przed zdradą), próbują opisać wzorce (coming out przed rodzicami jako homoseksualny rytuał przejścia). Ja przyznaję się do takich rozmów, choć może nie jest to zbyt romantyczne.

Jest taki film, który bardzo lubię, chociaż widziałam go raz i bardzo dawno temu, też brytyjski, telewizyjny, zrobiony przez Chanel 4, i z którym od razu mi się Weekend skojarzył. Mam na myśli Beautiful Thing, historię dwóch chłopaków z angielskiego blokowiska: taki skromniutki obrazek, w którym sztampa i temat coming outu i pierwszej miłości rozeszły się w dwie przeciwne strony. I myślę teraz o Weekendzie jako intuicyjnej kontynuacji tamtego filmu. Z jednej strony topos, z drugiej, że tak się wulgarnie wyrażę, "samo życie". Spodziewałam się surowej historii spotkania dwojga ludzi, politycznej w swojej apolityczności; dostałam love story sumujące pewne doświadczenie homoseksualności czy też wchodzenia w homoseksualne relacje, i bynajmniej nie czuję się rozczarowana. (Ciekawostka: właśnie odkryłam, że Beautiful Thing wyreżyserowała Hettie Macdonald, pani, która wiele lat później zrealizowała genialne Blink Stevena Moffata, jeden z najcudowniejszych odcinków Doktora, ten o płaczących aniołach ze wspaniałą Carey Mulligan).

Ludzi z dużych miast zapraszam więc do sprawdzenia kin na stronie dystrybutora (w środku też trajla) - w ogóle strasznie fajnie, że Tongariro działa i się rozwija, nie idąc na łatwiznę.

Nie wiem, czy to jest dobry film na randkę, w ten sposób zachwalałam chyba Skórę, w której żyję, więc jeśli coś, to żeby nie było - ostrzegłam przed własnymi rekomendacjami! Osobiście uważam, że dalej z filmem romantycznym pójść się nie da. Chapeau bas, panowie.

24 stycznia 2012

Eva pójdzie do Piekła

Bardzo długo próbowałam napisać o tym filmie, ale nie miałam pomysłu; czuję się z ocenianiem go bardzo nie tego, bo nie jestem matką, co ja tam wiem?, i choć oczywiście mam pewne instynkty, przeczucia i inne duperele, to pewnie za jakiś czas, jeśli urodzę dziecko czy dzieci, będę na wspomnienie tych dziewczęcych wyobrażeń pukać się w czoło. Konsternacja: film odbiera się bardzo fizycznie, błędnikiem, żołądkiem. Ramsay nakręciła film bardzo fizjologiczny, prawie rzygliwy, o tym, jak kręci ci się w głowie, jak kolory nabierają ostrzejszych odcieni lub rozlewają w wielkie plamy, jak głowa boli, jak cycki bolą, a żarcie nie smakuje. Pomidory jak krew, kałuże dżemu, przemokłe płatki, w końcu, obrzydliwość: skorupki jajka wyciągane przez matkę z jajecznicy, skorupki jak obgryzione paznokcie syna. We need to talk about Kevin to film rzygliwy, i może to bardziej zbliża go do horroru niż postać nastoletniego psychopaty. Piszę o horrorze, bo najpierw zirytował mnie ten pomysł, wychylający tu i ówdzie z recenzji i troszeczkę z koszmarnego polskiego plakatu, ale teraz myślę, że to całkiem do rzeczy. Macierzyństwo jako horror, macierzyństwo jako wieczne nudności przy akompaniamencie



to zostało mi w głowie - to permanentne napięcie. Czy dzieciak jest psychopatą, i co to w ogóle znaczy - na to pytanie nie odpowiadam, bo i sama bohaterka na nie nie odpowiada. To absurdalne dziecko-tajemnica znowu zbliża film do gatunków wyrastających z metafizyki - jak to z tajemnicami bywa. Eva idzie do Piekła! Chlust! - czerwoną farbą na werandę, chrup-chrup w wytłaczance. Rzygliwe jest w tym filmie to, co powinno kojarzyć się z życiem, straszne - i dziecko, i jedzenie. Społeczeństwo też, to wiadomo. Jakimś sposobem Ramsay udało się opowiedzieć i o flakach, i o siatce spojrzeń. Ale czy mi w ogóle wypada o tym pisać? Cóż - przynajmniej wiadomo, że film trafił w lęki przynajmniej jednej niedzieciatej dziewczynki.

O Tildzie kiedy indziej, może przy okazji czwartej Furii (którą polecam i w ogóle).

14 stycznia 2012

Lisbeth, Lisbeth, Lisbeth

Mam wrażenie, że w przypadku Dziewczyny z tatuażem działa magia nazwiska: Fincher to, Fincher tamto. Cóż - nie każdy reżyser pewnie mógłby sobie na taką obsadę pozwolić, jak również na dwie i pół godziny akcji z wyrokiem R, tyle że są to rzeczy stricte biznesowe i właściwie mało mnie obchodzą. Najnowszy Fincher wcale nie musiałby być Fincherem; kto spodziewał się reżyserskiej zręczności The Social Network, lub nie daj boże zgnilizny Siedem, musi być zawiedziony. Dziewczyna z tatuażem to poprawna ekranizacja książki, której nie lubię, chociaż doceniam jej popularność. Ekranizacja, która niewiele się różni od swej szwedzkiej poprzedniczki (którą, dla odmiany, oglądałam z płonącymi uszami), a jeśli już, to wszelkie przesunięcia świadczą na jej niekorzyść. To perfekcyjnie opanowane rzemiosło, które nie boi się mocnego tematu - tyle że temat został już przecież oswojony sukcesem poprzednich odsłon Millenium, więc nie wiem, czy ta odwaga się liczy.

Powodem, dla którego na pewno do tego filmu wrócę, gdy tylko ukaże się na dvd, jest Rooney Mara: to blade, poczochrane dziecko z błyszczącymi oczami. Pippi Pończoszanka, Rasmus Włóczęga (bez i) oraz Kalle Blomkvist w jednym. Lisbeth, córka złego rozbójnika. Spocona, smarkająca w rękaw, z lodowatym głosem. Kradnie cały film. Salander w interpretacji Noomi Rapace była odważniej nakreślona: twardsza, z brzydkimi rękami, wypalała więcej fajek i trudniej było się z nią zaprzyjaźnić. Na pewno znajdą się głosy, jakoby wersja amerykańska była, poprzez złagodzenie charakteru Lisbeth, bardziej poprawna, czy nawet bardziej heteronormatywna; mnie to nieduże w gruncie rzeczy przesunięcie akcentów nie przeszkadza, z radochą patrzę, jak różne są to postaci. Ale faktem jest, że miałam wrażenie obcowania z opowieścią znacznie mniej polityczną niż w przypadku filmu szwedzkiego; Szwedzi wykopywali własne brudy, Fincher jest obcy. Do tego motyw przemocy, seksizmu, antysemityzmu, skumulowany w głównym śledztwie - pojawia się i znika. Raczej McGuffin niż wątek spajający Millenium, biorący wszystkie, rozsypane tutaj, historie (kurator, dziewczyny), do kupy. Daje to poczucie pewnej niespójności, prowokując do głupich pytań typu a po co. No po to, aby amatorzy piekielnie inteligentnych, chudych dziewczyn z niedużymi cyckami mieli się z kim zaprzyjaźnić. Należę do tych szczęśliwców - ale i tak polecam na początek raczej szwedzką wersję.

13 stycznia 2012

There's nothing deviant about love!

Film z transką-Samarytanką, przeszczepami skóry, Bogiem Ojcem przemawiającym z wiśniowego deseru, bandą lesbijek, macaniem dup i cudnie absurdalną choreografią walk nie może być zły, może być tylko fantastyczny i w ogóle straszna szkoda, że czasy Rocky'ego już minęły, bo Jezus Chrystus Łowca Wampirów jest filmem równie dobrze nadającym się do przywłaszczenia przez zachłanną, napaloną publiczność.

Film realizuje naszą fantazję na temat prawdziwego Jezusa, Jezusa - przyjaciela wykluczonych, kochającego nasze dziwactwa i głoszącego zarazem równość jak i zajebistość inności. To Jezus w najmroczniejszych zakątkach miasta, Jezus na taśmie z lat 70., Jezus punków i lesb. Czysta miłość.



Czyli zdecydowanie nie wyznanie pewnego pana z autobusu sto ileś, który ssąc zapamiętale swój wskazujący palec, poinformował pewną brodziatą popularyzatorkę Jezusa Chrystusa Łowcy Wampirów, że za malowanie paznokci trafia się z zalepionym tyłkiem do Piekła - i nie ma zmiłuj. Tak jakoś.