30 grudnia 2011

Wdech, wydech!


Napisałam mnóstwo bzdur o Skórze, w której żyję, i z których się wytłumaczę z Nowym Rokiem, w ramach słomianych obiecywanek, że będę, no wiecie - częściej i systematyczniej. Teraz tylko w kilku słowach, w ramach, a jakże, noworocznego optymizmu (#idiotyzmy, #rytuały): cudowność różnicy pomiędzy najnowszym Almodóvarem a Niptakiem polega na tym, że Almodóvar "wierzy w człowieka", czy jak to się tam mówi, chcąc opisać wytrzymałość kogoś, kto chwycił się życia jak tratwy i nie puszcza, chociaż odrąbano mu ręce. Vera przekracza proste tożsamościowe konstrukcje; jest postacią, którą określa po prostu wola przetrwania, pragnienie powrotu do matki. Kluczowa wydaje mi się scena gwałtu, żywcem przepisana z Kiki, o której Almodóvar mówił, że
(...) Kika zaczyna walczyć z Paulem, ale z chwilą gdy on przystawia jej nóż do szyi, ona nagle staje się kobietą praktyczną, stara się go przekonać, że może mu pomóc rozwiązać wiele jego problemów. Nie ma z tego żadnej przyjemności, pozostaje bierna, ale ta scena świadczy o jej optymizmie, symbolizuje siłę, jaką okazują kobiety w sytuacjach trudnych czy wręcz ekstramalnych: Kika i Juana negocjują z gwałcicielem, aby zyskać na czasie. Jest to cecha charakteru, którą bardzo cenię u kobiet, i chciałem ją zaakcentować.
A więc Vera też staje się kobietą praktyczną; na tym polega dojrzewanie u Pedro Almodóvara. Dzieciak zamknięty w klatce dorósł i wie, że jest fajną dupą. Kreuje się więc, czasami na granicy autoparodii, na kobietę, ach!, kobietę. Obraca kliszami. Samo zresztą potraktowanie ciała jako przepustki na wolność jest takowym; cóż, jakoś trzeba. Oczywiście, że jest w tym gorycz; nowe ciało narodziło się z i w bólu. Ale jest też obietnicą rozkoszy (stąd fantazje o butiku!). I proszę zauważyć, tam właściwie nie ma dużej dramy z powodu cielesnych nowości, stare ciało nie jest przedmiotem dyskusji, włosy odrosły, żyjemy dalej! Ciało jest jednocześnie piekielnie ważne - i bardzo przypadkowe. Proszę tylko nie myśleć, że chodzi tu o jakieś wydumane oddzielenie go od jakiejś wyimaginowanej Duszy!

Zagadkowa tożsamość Very źle działa na klepki Doktora. Ale ona sama daje sobie przecież radę, jako podmiot; nie daje się opisać, ale co z tego? Z początku czułam niepokój, dziś ta nieprzewidywalność wydaje mi się zdumiewająco optymistyczna.

Ryan Murphy pewnie uczył się od Almodóvara, tak jak oboje uczyli się od Watersa czy Fassbindera. Tyle że jego bohaterowie, smutni i żałośni, odrzucają możliwość wyjścia poza bycie heteroseksualnym bucem, lesbijką albo kobietą udręczoną.

Więc życzę zarówno Wam, jak i samej sobie, abyśmy w nowym roku, który ponoć ma być ostatnim - byli bardziej jak to cudo w czarnym kostiumie tam na górze, a mniej jak Kimber Henry. I nie ma to nic wspólnego z piersiami. Po prostu nie chcemy skończyć jak te smutasy


prawda? Tyle, jeśli chodzi o powikłania po operacjach plastycznych.

(Chciałam wrzucić klip z Kimber i Troyem do Under my thumb, też z 4 sezonu, ale nie ma na tubie, więc chyba nie ma w ogóle).

PIĘKNEGO KOŃCA ŚWIATA!

7 grudnia 2011

Tomboizm. Problem z.


Tomboy poleciał już gdzieś w Polsce na jakimś tęczowym DKFie, zresztą dostał berlińskiego miśka (taki mały niedźwiedź dla filmów o wiadomej tematyce) i już krąży w sieci, więc kilka słów komentarza się należy.

Coraz częściej kręcę nosem na filmy mierzące się z fenomenem płci, chcę więcej i głębiej i trudniej: pewnie w innych warunkach, to znaczy np. trzy lata temu, film bardzo by mi się spodobał, ale teraz czuję trochę rozczarowania, jak zawsze w przypadku filmów, które zaczynają się strasznie fajne i w środku też są strasznie fajne, ale tej fajności nie starcza na koniec. To jest oczywiście bardzo solidna robota, na szczególną uwagę zasługuje mała Zoe Heran w głównej roli, łączącej subtelność i wyrazistość, "zwyczajność" i indywidualizm; bardzo lubię takie dzieci, ani przez chwilę nie mizdrzące się do kamery, dzikie trochę, gdzieś pomiędzy zadziornością a zawstydzeniem (to często chodzi w parze). No ale. Lub: tym bardziej.

Małe wyznanie: dogaduję się bardziej z (byłymi i nie) #tomboyami, niż z #dziewczynami_nieheteroseksualnymi (oczywiście tak pi razy drzwi, na oko). Pokrewieństwo memów, stosunku do ciała (dotyk jest znaczący!), doświadczenie bycia pewną mniejszością, i, łoJezu, damskie szatnie!!!!!!11 Bez względu na to, z kim dzisiaj sypiamy i jakich końcówek używamy. To pierwszy z powodów, dla których Tomboy mnie ukłuł. Drugi to fakt, że mój własny tomboizm zaczyna porastać (zbyt szybko?) patyną sentymentów. Może stąd wymagania, których pani reżyser Celine Sciamma nie mogła spełnić, choć bardzo się starała.

Film wciąga, budując napięcie tam, gdzie trwa dziecięca zabawa: na podwórku, nad jeziorem, pod pozorną beztroską. Po przeprowadzce do nowego domu Laure przedstawia się jako Michael, szybko integrując się z rówieśnikami z osiedla. No i wszystko jest super - oczywiście do czasu.

Mam pretensje do finału, choć jednocześnie trudno zaproponować mi jakąś alternatywę: za dużo pętelek i haczyków. W każdym razie mam wrażenie, że scenariusz idzie od pewnego momentu na skróty, porzucając surową obserwację na rzecz Rozwiązania. Płeć dziesięciolatków - bardzo zewnętrzna, nie uwikłana jeszcze w bardzo seksualny kontekst, podatna na przekręty, a jednocześnie niezbędna w świętym konflikcie pomiędzy dziewczynkami a chłopcami - to rzecz fascynująca. Film ładnie pokazuje zmieszanie i dziecięcy ból, ale pokazuje też palcem furtkę - i to mi się nie podoba. Dla mnie jest naprawdę mało istotne, z kim Laure/Michael będzie sypiać za lat dziesięć i czy może nie jest chłopcem (identyfikować się z nią/nim mogą zarówno dziewczyny, jak i chłopaki). Panią reżyser chyba jednak to interesowało, przerzuca się więc z rejestracji wielopoziomowego doświadczenia na te dwie wskazówki co do tożsamości Laure/Michaela (oczywiście bez przegięć, to nie jest amerykański wyciskacz łez). I tym samym ucieka przed otwarciem na szerszy kontekst w skądinąd dobroduszną radę: bądź sobą, a wszystko się ułoży. Może takowej udzielić, bo już wiadomo, kim Laure/Michael jest. No cóż.

Oczywiście polecam.


6 grudnia 2011

Pollyanna umiera zbyt ładnie


Na dwutygodniku ukazała się ostra recenzja Restless pióra Jakuba Sochy, która ustawiła mi trochę w głowie jeśli chodzi o moje własne przemyślenia na temat tego filmu - filmu, który bardzo trudno polubić, a w każdym razie mam wrażenie, że można albo odrzucić, albo mieć kłopot.

No więc ja mam trochę na odwrót niż Socha, to znaczy mnie akurat rajcuje kostnica i Halloween, włóczenie po cmentarzach, pogrzebach i cięte dialogi, i oczywiście Mia Wasikowska z uśmiechem od ucha do ucha. Zabawa i groza: ten kontrast dokucza, irytuje, i właśnie dlatego szkoda, że van Sant z niego rezygnuje. Że nie pozwala swoim bohaterom zmierzać się w tym tonie z bólem (i służbą zdrowia).

Zdążyłam uwierzyć w umierającą Pollyannę, kiedy ktoś postukał tłustym paluchem wrednego kapitalisty w scenariusz i przypomniał, że to jednak projekt z serii komercyjnego Gusa, więc stary, zawracaj. I tu rzeczywiście film robi się obrzydliwie słodki, tym gorszy, iż przekreślający pierwsze czterdzieści czy ileś tam minut. Makabra porasta lukrem. Pollyanna umiera jak suchotnicy z klasycznego tekstu Susan Sontag. Jest mi niedobrze.

Ja chcę powrotu spedalonych słoni!

5 grudnia 2011

Kimber Henry. Kobieta, która


nie zmieniła się przez te siedem lat Nip/Tucka ani o jotę, choć tak rozpaczliwie, przynajmniej dwa razy na sezon, próbowała zrzucać skórę, by stać się nową, lepszą Kimber Henry, Kimber Henry bez skazy. Była (River Song says: SPOILERS!) modelką, aktorką porno i reżyserką tegoż gatunku; odważną bizneswoman produkującą seks-lalki, będące replikami jej samej (łącznie z pochwą); była ofiarą seryjnego nie-mordercy; uduchowioną scjentolożką; narkomanką; oczywiście kochanką, i nawet dwukrotnie żoną; w końcu matką, bardzo kochającą, choć chyba nieszczególnie rozsądną. Kim nie była? Nie była na pewno mężczyzną, co zdarzyło się kilku innym kobietom w tym serialu, więc nieduża to strata. Ale to tyle.

Piszę o Kimber Henry, bo jest moją ulubioną bohaterką Bez skazy, najbardziej żałosną i nieszczęśliwą. Murphy konstruował swoje postaci mniej więcej tak samo, ale wydaje mi się, że Kimber współczuć najłatwiej, bo jest w największym stopniu ofiarą tego strasznego świata, który jej wkręca to całe plastikowe gówno: prosta dziewczyna z prowincji, która wspina się "na szczyt", niptakowa, odchudzona, bo dzisiejsza, Marylin Monroe (na którą jest zresztą wielokrotnie stylizowana). Najbardziej jaskrawy przykład patologicznej wiary w american dream.

Żerują na nim - i oczywiście padają jego ofiarą - McNamara i Troy, para przyjaciół na śmierć i życie, pan dobry i pan zły, hipokryta i złamas. Tell us, what you don't like about yourself? Jak na serial, którego głównym tematem jest zmiana, w finałowym odcinku trudno naliczyć jakieś zasadnicze przesunięcia względem odcinka pierwszego; w końcowej scenie-klamerce uderza właśnie powtarzalność, oto Troy spotyka w barze podobne z profilu do Kimber blond-dziewczę, które nie pije ani nie je, i zaraz będzie je podrywał na zrobię-ci-lipo; McNamara chce czynić Dobro; Liz jest rozsądną i złośliwą lesbijką; Julia heteroseksualną mężatką; Matt łatwowiernym kutasiątkiem. To wszystko zostało już niby podważone, rozkręcone, zdekonstruowane (no może poza wszechogarniającą tępotą Matta), ale trzyma się, kurwa, hektolitrami zaskorupiałego kleju, frazami z oper mydlanych. Wszyscy wiemy, że te tożsamości gówno są warte. I co z tego.

Tabloidowe kurioza mają w Niptaku ciężar antycznych tragedii. Nie ma zresztą powodu, by rezygnować z dobrze pracujących fabuł.


KIMBER HENRY
2003-2010
starała się.
niech spoczywa w spokoju.

PS.

23 września 2011

Almodóvar w niebezpieczeństwie!



Byłam wczoraj drugi raz, film jest wspaniały i tak szybko się go nie pozbędę. To jednak nie był dwugodzinny romans bez konsekwencji, jak wydawało mi się zaraz po Nowych Horyzontach (przy całym zachwycie i och-achach).
Ale. Wchodzę wczoraj w nocy na inną-stronę - czasami pojawia się tam coś ciekawego. Mam szczęście, bo się pojawiło. Tekst Jej Perfekcyjności o Skórze, w której żyję. Ze spoilerem. W tytule.
KURWA, W TYTULE. Na głównej stronie. Tak, tym spoilerem.
Tekst na dodatek okazuje się tak oderwany od filmu, że głowa pęka.
(Uwaga: po napisaniu poniższej notki weszłam na portal - dokonano korekty tytułu i podtytułu, które są nadal spoilerem, ale delikatniejszym; pierwsza część mojego wpisu nie jest więc jeszcze o Historii).
I tak jak radosne hejterzenie pozostawiam na ogół dowcipniejszym od siebie (patrz taki navaira), tak tutaj nie mogę sobie odmówić tej przyjemności.
Pod więcej, rzecz jasna, zostanie zdradzona spora część fabuły filmu Pedro Almodovara Skóra w której żyję, łącznie z główną przewrotką i zakończeniem, jak również los Bruce'a Willisa w znanym horrorze Szósty zmysł.

22 września 2011

Twarze bez oczu

z filmu



czyli takie oto makabryczne obrazki:









Moje reakcje na stare horrory to raczej rosyjska ruletka, potrafię zasnąć na klasyku, by potem podjarać się jakąś kaszanką, w której prostytutki i lesbijki krwawią zupą pomidorową (mniam). Klasyk Georges'a Franju nie miał u mnie szczęścia, nie wywołał pożądanego efektu (mrowienia w szczęce), ale trudno spisać go na straty. Patrz wyżej, to raz. Frajdę daje też oglądanie filmu w kontekście Skóry, w której żyję: mam wrażenie, że Oczu jest w najnowszym Almodovarze niewiele mniej niż Tarantuli Jonqueta. To dwa. No i ja lubię horrory piłujące w kółko jeden-dwa motywy muzyczne. To trzy.Link

20 września 2011

Paprotka PiSu,

kandydatka Magdalena Żuraw, zwróciła na siebie uwagę Wysokich obcasów. Wzruszyłabym ramionami, odporna na bucerę Prawdziwych Kobiet, gdyby nie fakt, że pośród swoich ideologicznych koleżanek Żuraw wyróżnia się w swojej publicystyce wyjątkową pomysłowością, wyrafinowaną metaforą i błyskotliwymi skojarzeniami, którym naprawdę warto poświęcić trochę uwagi - o ósmej rano, przy porannej kawie, rozgrzewają lepiej niż pudelek w kozaczkach.

Pani Żuraw to ta na motorze w
LWord-like plakacie PiSu:


A teraz mały, skromny wybór Refleksji:

Z
Jestem twoją najlepszą przyjaciółką:

Jakże cudownie mieć u swego boku inteligentniejszego i bardziej światłego mężczyznę, który pozwala nam odkrywać niezgłębione jeszcze tajemnice tej rzeczywistości. Który mówi nam, że wilk przebrany za babcię nie jest babcią i nie możemy przy całej dobroci naszego serca nieść jej w takiej sytuacji koszyczka z jedzeniem. Który nas chroni i uczy. Mądry, wartościowy mężczyzna jest chlubą kobiety.
Geje ponoć są najlepszymi przyjaciółmi płci pięknej. Kobiety posiadające w otoczeniu geja o bardzo cieplutkim i czułym serduszku, obierają go sobie na powiernika swoich najskrytszym tajemnic. Przyjaciel gej sprawdza się najlepiej gdy powierzane mu tajemnice dotyczą pożycia z mężczyzną nie-gejem (czyli po prostu – z mężczyzną). Gdyby on był tak czuły jak ty westchnie kobieta, dodając zaraz: gdybym mogła z nim rozmawiać tak jak z tobą..., dochodząc wreszcie do finalnego: gdyby on był taki jak ty... i posiada tu przynajmniej trzy wizje zamykające gdybanie. Ale, ale, jedna chwilka. Panie te pomijają zabawną drobnostkę: gdyby ich mężczyzna był „taki jak ty” – czyli gejem – sączyłby piwo wysłuchując o innym złym, bezwzględnym, nieczułym brutalu, który nie potrafi się domyślić najprostszych rzeczy i nie ma bladego pojęcia o miłości.
Czy faktycznie? Czy o miłości większe ma pojęcie homoś nazywający się „księżniczką”? Czy my, kobiety, chcemy przejść przez życie z mydłkowatym panem z łezką w oku miast szabli u boku? Chcemy być kochane przez słodkie i głupiutkie rybki, kotki, żabki, czy przez rycerzy na karych rumakach, którzy olśnią nas nie tylko zbroją ale i intelektem? I wreszcie – czy wolimy związać nasz los z peplającą babskie bzdury infantylną kukiełką przypominającą mężczyznę, czy z mężczyzną takim, jakim jest naprawdę (dziś raczej – jakim powinien być)?

Z Ach, te kompleksy:

Stąd pytanie kierowane do dzisiejszych pań w spodniach: dlaczego paroletnia dziewczynka boi, brzydzi się i nie rozumie, jak w ogóle można nawlec białego robaka na haczyk, i złowioną przez tatę rybę wypuszcza z powrotem do wody podczas gdy jej rówieśnik wykopuje glisty, z dziką satysfakcją przebija je haczykiem w dwóch miejscach a złowioną rybą wali o kamień, obcina jej głowę, rozpruwa brzuch, patroszy i jeszcze bawi się pęcherzykiem? Dlaczego chłopcy a nie dziewczynki wspinają się na drzewo żeby wykraść i zniszczyć jaja jakiegoś ptaka i dlaczego dziewczynki a nie chłopcy zakopują zdechłe ptaszki i ukwiecają ich groby?
Z Obślizgłego piękna:
W przyrodzie to, co szpetne, jest przed nami ukryte. Powiedzmy mająca ludzkie oczy Żabnica lub Psychrolutes marcidus; albo taka Anoplogaster cornuta, strasząca budową ciała, czy też Topornica przypominająca pogańskie maski bożków - wszystkie kryją się przed nami w głębinach. Nawet niezbyt urokliwy Palczak madagaskarski (coś pomiędzy kotem, nietoperzem a szynszylą), ukrywa się w liściach drzew Madagaskaru. (...)
I tak: proces się odwrócił. Szpetne zboczenie nie jest ukrywane przed światem, nie jest też ujawniane ku wyplenieniu. Wywleka się je, z dumą przekonując, że tak naprawdę posiadanie go czyni nas oryginalniejszymi i,Link ba, wartościowszymi od ludzi podobnych zboczeń nie posiadających. Więc mamy, co mamy. Na co żeśmy zezwolili. Jednak o ile, dajmy na to, do kampani na rzecz akceptacji owych zboczeń, parad mierności i wypaczeń dopuszczamy brakiem sprzeciwu, o tyle powinniśmy podnieść krzyk na bluźnierstwa i gorszenie maluczkich. A tymczasem...
Z Kobieta o kobietach, czyli gdzie diabeł nie może... (aka Szarańcza):

W naszych czasach nie przyznajemy się głośno do Boga, a wszystko, co w sposób nawet pośredni się z Nim łączy, jest niepoprawne politycznie. Więc cóż feministce po Fatimie, Gietrzwałdzie? Cóż po św. Faustynie, św. Brygidzie, św. Katarzynie ze Sieny? Matkę Teresę jeszcze można „uznać”, bo była „normalna”, nie plotła trzy po trzy o jakiś wizjach z Chrystusem, a pomagała chorym i potrzebującym… Dalej: postawa (trzynastoletniej wówczas!) św. Jadwigi królowej, która poświęciła miłość do Wilhelma Habsburga, dla małżeństwa z o wiele starszym Władysławem Jagiełłą, by dopomóc w chrzcie Litwy, jest dziś dla kobiet niezrozumiała.

I, tym razem poważnie, groza, groza, groza, czyli Po szóste, nie cudzołóż:

Sakineh Mohammadie Ashtiani, Iranka skazana przez rodzimy sąd na ukamienowanie, stała się w ostatnich miesiącach ikoną walki o prawa kobiety. Jednak państwo, nakładające w świetle prawa kary na osobę, która dopuściła się konkretnego przestępstwa, podpadającego pod konkretny paragraf, jest państwem zdrowym, a przede wszystkim suwerennym. Państwo, które pod naciskiem opinii publicznej zawiesza wykonywanie wyroków, suwerenne nie jest.

Link
Jezu Chryste.

14 września 2011

Film grozy

nie ukazuje naszych lęków, ale najbardziej mroczną stronę każdego z nas, coś głęboko ludzkiego. Ponadto traktuje ludzkie ciało jako tworzywo, ale czyni to nieomal w perspektywie surrealistycznej: ciało jest rozcinane na kawałki, deformowane, taki jest nastrój filmu, wszystko może się zdarzyć - to bardzo interesujące. Jest to poza tym gatunek bardzo otwarty, w tym również na humor, dopuszcza przesadę, co także mi odpowiada.

To znowu Pedro (Almodovar. Rozmowy, wyd. Świat Literacki, Izabelin 2003), znowu radosne wujaszku! z mojej strony. Ekscytacja nie znika, bardzo chcę porozmawiać na temat tego filmu, a już na pewno z dwiema konkretnymi osobami (Ninio, jakie są twoje plany poniedziałkowo-wieczorne?), są filmy, o których rozmawiać nie potrafię, i są takie, o których rozmawiać trzeba, na tym polega zabawa.



Louise Bourgeoise,
Femme-Maison

Widzę Skórę jako żart z widza - refleksje są, jak już pisałam, raczej cierpkie. Ale na innej płaszczyźnie jest to także dowcip, mam wrażenie, "środowiskowy": chciałabym już porozmawiać z ludźmi, którzy ciała doświadczają w sposób pokrewny bohaterom almodovarowskim. Poczynając od unieruchomienia po (nie)subtelności płci (same problemy z tym pięknem).

I tu jeszcze raz wyleję żale, nie tylko na recenzentów (Wojtek Kałużyński w Przekroju), ale i samych dystrybutorów (nie wiem, na ile Gutek ma wpływ na postać zwiastunów, ten który widziałam jest międzynarodowy), którzy bez żadnego przepraszam opowiadają niemal cały film, nie troszcząc się o widza. Pierdolić takie materiały promocyjne, serio, i to w przypadku filmu, który jest tak pełen ładnych, enigmatycznych obrazków, że można by bez problemu obyć się bez tych kilku, które pozbawiają cię ścigania ze scenarzystą na pomysły. Może powrót do zasady, że wystarczy piękna kobieta, przystojny facet i przemoc, nie byłby taki zły.

PS. Stopklatka nie mogła się powstrzymać od przypierdolenia spojlerem na stronie filmu w swojej bazie. Takim miejscu, gdzie ludzie wchodzą, aby obczaić nazwiska aktorów i datę premiery. Tytuł recenzji p. Anny Bielak sugeruje równie dużo; jak dobrze, że nie czytałam relacji z Cannes. Dzięki Boże za sesję.

Naprawdę wydaje mi się, że w tak krótkich tekstach, których celem jest wydanie opinii, zasygnalizowanie tematyki, rzucenie kilku haseł interpretacyjnych, a przede wszystkim pomoc widzowi - można bez problemu uniknąć opowiadania połowy fabuły. SERIO. No i zawsze można przed spoilerami ostrzec, prawda?

PPS. Paweł Felis zapowiada fabularne zwroty i zagadki, chociaż akapit wcześniej (tak, to był pierwszy akapit tekstu w najważniejszym polskim dzienniku) zdradził jedną z głównych zagadek. Dzięki wielkie.

Mam wrażenie, że fabularne zwroty akcji są zdecydowanie niedoceniane. Oglądanie jako proces pozostaje w cieniu stricte intelektualnej analizy. Może stąd wypływa obojętność recenzentów wobec Widza Naiwnego, kradzież ochów i achów (jak z czasów, kiedy nie było jeszcze Sieci, i Vertigo można było obejrzeć z prawdziwym zawrotem głowy)?

8 września 2011

Sadyzm



Trochę z mojej strony, gdyż film wchodzi do kin dopiero za tydzień, i znajomi już mnie nienawidzą, że widziałam, chwalę się tym i zapowiadam dużo atrakcji.

I trochę ze strony Pedro, tego co tam z boku i poniżej pokazuje jęzor, bo przygotował film przewrotny, bardzo straszny i bardzo zabawny.

Nie będę psuć nikomu zabawy, chcę zobaczyć wasze miny - wy też jej sobie nie psujcie, nie wpisujcie do gugli Tadzio Sobolewski Almodovar Cannes 2011 (z całym szacunkiem dla Sobolewskiego, naprawdę go lubię), ani Skora w ktorej zyje recenzja, ani nic w tym guście. Newsów też nie szukajcie, informacji o pulpie pt. Tarantula autorstwa pana Thierry'ego Jonqueta też nie.

Tutaj możecie obejrzeć sobie klip, który zapowiada Skórę jak dobry trailer. Zróbcie stopklatkę na trzynastej sekundzie. Główna bohaterka, kobieta idealna (w książkowym oryginale - Ewa, tu, jakże sprytnie, Vera), patrzy na ciebie, wie, że się przyglądasz, zresztą za chwilę wyszepcze to do mężczyzny, który ją więzi (masz wrażenie, że mężczyzna przestraszonym wzrokiem spogląda ku tobie, jakby szukając wsparcia). Kino jest podglądactwem, przestań się bronić, koniec usprawiedliwień, że to tylko fikcja. Kino to rzeczywistość. Almodóvar uwodzi tutaj za pośrednictwem kobiety doskonałej. Wpadasz w pułapkę przyjemności.

Przyjemność jest dla mnie sednem tego filmu. Pedro powiedział już wiele na temat społeczeństwa, tożsamości i miłości. Oglądając Skórę, miałam wrażenie, że w tym wypadku społeczeństwo, tożsamość i miłość są jedynie (?) starannie podsuwanymi przynętami, podobnie jak cała intertekstualna sieć czekająca na praktykujących kinofili. Film ma trzy rozdziały. Pierwszy kończy się sceną łóżkową. Trzeci jest najdłuższy i właściwie w pierwszych jego sekundach wiedziałam już, co się będzie działo. Kolejne dwie, trzy minuty - i miałam w głowie cały scenariusz. Wiedziałam, jak chcę ułożyć te puzzle. Miałam swoją listę życzeń. Wszystko się sprawdziło. Nie chciałam być zaskakiwana; chciałam spełnić pewne swoje fantazje o bohaterach i to się udało.

Podobnie, choć jeszcze bardziej perwersyjnie, obszedł się ze mną niedawno Nabokov swoją Adą albo Żarem. Kibicowałam postaciom niesympatycznym, wręcz okrutnym, cieszyłam się z tragedii niewinnych, które zaspokajały potrzebę napięcia, rajcowałam Rajem kochanków, których powinnam nienawidzić. Bo byli piękni, bo się tak pięknie pierdolili. (Jak to u Nabokova, choć oczywiście on jest ponad seks w stylu Henry'ego Millera). Oczywiście Ada jest też opowieścią o budowaniu tzw. fikcji. Ale nic nie wychodzi do czytelnika, jak fikcja flirtująca z nim poprzez obnażanie samej siebie.

Wracajmy do Almodóvara. Skóra, w której żyję, jest jak pozornie niekolizyjny one-night-stand; wybaczcie górnolotne porównania. Nie będziecie po niej płakać jak po równie pięknej, ale wbijającej w serduszko gwoździe Melancholii. Będziecie się dobrze bawić. Mnie na przykład ucieszyło, że w pierwszej minucie filmu Vera tnie sobie skórę obwolutą niedawno u nas wydanej Uciekinierki Alice Munro. (Tak, to brzmi strasznie i ma brzmieć strasznie). Kolega podszepnął mi inspiracje Louise Bourgeois - i rzeczywiście, Almodóvar okazuje się wielbicielem amerykańskiej artystki. Takich tropów jest tu mnóstwo. Wspaniale się ten film ogląda: ostrość kadrów, fantastyczna kompozycja. Patrz. I ciesz się.

Dopiero po jakimś czasie zaciskają się kleszcze refleksyjnego kaca. Byłam podekscytowana happy endem, o którym powiedzieć można łagodnie, że był moralnie wątpliwy. A przecież - wymarzony.

Znakomity film na randkę.
Żartowałam.
Chociaż nie. Wcale nie.

PS. W komciach szczegóły fabuły, nie wchodzić, kto filmu nie widział!

7 września 2011

Radosne spojrzenie dewianta

Witki mi trochę opadły po lekturze wrześniowego Filmu, z duszą też nie najlepiej.
Ech, od razu tam lekturze - ledwo dwa teksty przeczytałam. (Na stojąco, w cuchnącym empiku).
Jeden z nich to Gabinet złych pragnień Magdaleny Nowickiej, który to sprawił, że jakimś cudem nie obczaiłam wywiadu z Ryanem Goslingiem (a pewnie były fajne focie).

Okazało się bowiem, że popularyzacja Laury Malvey pod patronatem Nowych Horyzontów musiała mieć i takie, smutne skutki uboczne:
Feministki też mają z Almodovarem problem. Z jednej strony, bezwstydnie obnaża ciała swoich bohaterek. Laura Mulvey w przełomowym dla feministycznej krytyki filmowej eseju Przyjemność wzrokowa a kino narracyjne pisała o kinie lat 50. i 60., że kobiece bohaterki są podporządkowane męskiemu spojrzeniu, służą zaspokajaniu narcystycznej potrzeby oglądania cudzego ciała, czyli tzw. skopofilii. Wydaje się, że to samo Mulvey mogłaby powiedzieć o filmach Almodovara. Z drugiej strony, w jego dziełach równie często to kobieta z przyjemnością przygląda się sobie samej, a płeć postaci nie ogranicza się do zero-jedynkowego układu: kobieta albo mężczyzna.
Almodovar prezentuje alternatywne wzorce płciowości i seksualności już od pierwszych etiud z lat 70. (zrealizowanych jeszcze na taśmie 8 mm) o znaczących tytułach: Upadek Sodomy, Seks przychodzi, seks odchodzi, Rżnij, rżnij, rżnij mnie, Tim. W jego wizji są hetero- i homoseksualne akty, a nie hetero- lub homoseksualni ludzie. Transseksualność jest tu zarówno sztuką, jak i stylem życia, które są odpowiedzią na współczesną kondycję człowieka - istoty o płynnej tożsamości, wolnej od norm społecznych, ale samotnej.
Zrobiło mi się strasznie przykro.
Jestem feministką i nie mam żadnego problemu z drogim Pedro. Wprost przeciwnie: im dłużej się znamy, tym bardziej jest mi bliższy. Np. niedawno czytałam sobie wywiady wydane przez Świat Literacki, zadręczając biedną Ninio smsami: ooo, tutaj gada jak ty, tutaj jak ja, tutaj jak ty, zboczone dzieci (b)ttw forever. I dalej: wielbicielkami Pedro były/są też dwie pierwsze dziewczyny, które wyoutowały się przede mną jako feministki, udowadniając małej, zielonej, zastraszonej mi, że feministka nie musi być Kingą Dunin, w okularach, w gazecie czy w telewizji. Potem było jeszcze kilka takich dziewczyn. Chłopaków też.

I tak w ogóle to
Laura Mulvey =/= feministki
Hollywood lat 50. =/= Pedro (zdecydowanie, choć on oczywiście kocha złote Hollywood)
pożądanie kobiecego ciała =/= męski szowinizm
ITP.!

No po prostu nie opłaca się przykładać tekstów, które ci nie leżą, do przypadkowego materiału, i jeszcze wyciągać wnioski na temat mimo wszystko dosyć sporej grupy odbiorców. (Okej, na pewno są jakieś Amerykańskie Feministki, które za szowinistyczne uważają zarówno filmy Almodovara, jak i jogurty w mojej lodówce, ale nie o tym przecież mówimy...).

Oczywiście, że w kinie Almodovara jest sporo voyeuryzmu, wszak drogi Pedro jest znanym kinofilem. Skóra, w której żyję, kilka razy cytująca i sprytnie przetwarzająca Kikę, jest tego najlepszym dowodem. Ale na litość boską, przez trzydzieści lat Pedro pokazywał naprawdę dużo ładnego (moje poniższe przykłady wcale nie muszą pokrywać się z waszymi) - i o kim by nie odpowiadał, zawsze była tam fascynacja; zdarzał się lęk, ale nigdy poniżenie.

Późniejsza refleksja Autorki, że no właściwie to nie do końca, bo przecież lesbijki itd., prowokuje więc do gromkiego Thank you, Captain Obvious! Oko kamery hiszpańskiego wariata, zanim zaszczyciło spojrzeniem piersi Eleny Anayi po tunningu (sprawdziłam, oglądając Pokój w Rzymie; romantyczne pierdololo, nie polecam), zaliczyło tak różne cuda, jak młodziutki Banderas w Prawie pożądania czy Bernal i Martinez w scenie basenowej Złego wychowania. Przed sarnimi oczami Penelope Cruz była barczysta Bibi Andersen, w Kice zarówno megakobieca, jak i golusieńka (choć wyrażenie jak ją Pan Bóg stworzył, byłoby w jej przypadku nietrafione).

To nie jest pierdolony patriarchat, to jest oplucie patriarchatu.

Tam w ogóle, kurwa, nie ma męskiego spojrzenia.

To jest SPOJRZENIE DEWIANTA.

Wywróć, ośmiesz, i baw się dobrze. Rozkosz zdrowego sarkazmu. Itp., ITD.!



PS. Byłabym zapomniała: wielkie dzięki dla Ewy za wyróżnienie, komcie i bezustanne kopanie sumienia ;)
PPS. Nie wiem, co Autorka rozumie pod terminem transseksualny, więc może lepiej tego nie dotykać?

22 sierpnia 2011

Rozczarowanie

Potencjał rewolucyjny jest, ale zasadniczo bez większych ochów i achów (nie licząc tak błahych szczegółów, jak gorąca latynoska, dobry muzułmanin, arcybiskup w krawacie w rybki, intryga z feminotransami, czytanie Biblii w godzinach pracy, Niemy krzyk, nagroda Guntera Grassa i młode arabskie dziewczęta zrealizowane jako matki). Kilka dni po lekturze pamiętam głównie
Na dworze coś gruchnęło. Grupa wyrostków krzyczała coś do siebie. Oderwał się od lektury, otworzył okno. Podwórko rozświetlał płonący kosz na śmieci. A wokół niego stali chłopcy. Ale nie oni go zainteresowali. To jasny ogień przyciągał wzrok. Żółte (a może pomarańczowe - nigdy tego nie wiedział, bo był daltonistą) płomienie, poprzetykane niebieskimi żyłkami wywoływały niepokój. Tadeusz szukał jego przyczyn, starał się zrozumieć... Nie mógł oderwać się od tego obrazu. Powrócił obraz innego ognia, płonącego krzewu, o którym czytał kilka dni wcześniej. Mojżesz spotkał w nim Pana, który posłał go na misję... On też nie umiał, nie chciał, bał się. Ale poszedł.

Krynicki uśmiechnął się do siebie. Dostrzegł humor tej sytuacji. Płonący śmietnik miał się stać dla niego płonącym krzewem, przy którym powołano Mojżesza. Chłopcy, którzy podpalili go dla zabawy, byli słowem, jakie Bóg kierował do niego. Wiedział, że tak może być, ale jakoś trudno mu było pogodzić się z tym, że śmietnik może być słowem... Ogień powoli dogasał. Z żółtego stawał się lekko czerwonawy, a chwilę później na podwórzu został już tylko osmalony kosz na śmieci i grupa chłopców. Zasłonił okno. Wrócił o stołu i do Księgi Wyjścia. Przerzucił kilkanaście kartek i odczytywał słowa o powołaniu Mojżesza. Odczuwał całym sobą chęć powiedzenia Bogu: "Wybacz Panie, ale poślij kogoś innego". I nie potrafił. A wypalony śmietnik ostrzegał - też możesz tak skończyć.

Chciał uciec od tych obrazów. Szybkim ruchem przerzucił Pismo Święte na koniec. Miał nadzieję na jakiś spokojny fragment z listów pawłowych. Ale miał pecha. Pierwsze słowa, jakie wpadły mu w oczy, pochodziły z Dziejów Apostolskich: "strzeżono więc Piotra w więzieniu, a Kościół modlił się za niego nieustannie do Boga". To imię było jak dowód na to, że płonący śmietnik nie był przypadkiem. (...)

Teraz jeszcze musiał powiedzieć to Małgosi. I wyjaśnić, że płonący śmietnik wzywa go do tego, by naraził ich dzieci na głód. - To nie będzie proste, Boże - wyszeptał, zamykając Biblię.
(s. 89-90)


Mnie to kusi. A was?

17 sierpnia 2011

Wciąż biegam















choć generalnie to In Golden Spirit i Party Bag. Ale to też różnie, zależy, co się danego wieczora spodoba moim nogom.

Baluk w komciach podrzuciła klip z Bydgoszczy - na koncertówkach widać jeszcze wyraźniej niż na teledyskach język ciała a la nastoletni chłopiec po pierwszym kielonku, coś w stylu chcę być sexy, ale nie wiem, że sexy może być moja szczeniacka niezdarność.

I może jeszcze raz powtórzę: nie ma powodów, by nie wierzyć w Coco jako cis-dziewczynkę. Ale gdyby ktoś mi ją wcześniej pokazał, i powiedział, że to chłopiec, cis, nie-cis, whatever - to też bym uwierzyła.

16 sierpnia 2011

Erokoko

W najnowszym numerze polskiej edycji Fantasy & Science Fiction autorka książki Cathrynne M. Valente pisze o intymności między autorem a czytelnikiem; drogi czytelniku, ja się tutaj przed tobą obnażam bardziej niż przed niejednym kochankiem. (Nie mam dokładnego cytatu, czytałam to cudo na głos, ale nie ze swojego egzemplarza). Jako że wyznania warsztatowe jakoś mało mnie interesują, po skrybie pozostałby jedynie niewielki lol, gdyby nie lektura Palimpsestu, która z małego lolu robi lol całkiem duży.


Palimpsest ma bardzo fajny tytuł, dziesięcioma literami streszczający główną ideę powieści, a mianowicie niemal dosłowną ilustrację powiedzenia, że sypiając z kimś, śpimy jednocześnie z jej/jego wszystkimi byłymi (wersja rozszerzona uwzględnia także przyszłych). I to jest fajne. Odwaga Valente też jest fajna, choć oczywiście objawia się nie tam, gdzie ona sama ją wskazuje, czyli w scenach erotycznych (skądinąd całkiem okej), a w poliamorycznym związku głównych bohaterów. Srsly, kiedy ostatni raz czytaliście powieść (fantasy, niestety), w której głównym questem nie jest zdobycie artefaktu prowadzącego do pojedynczego serca/pojedynczej cipki, a skonsumowanie związku czterech osób? Tym samym książka staje się erotyczna nie tylko ze względu na ilość seksu, co jego rolę: bohaterowie Valente uprawiają seks na takiej zasadzie, na jakiej Frodo i Sam przedzierali się przez krainy Śródziemia do serca Mordoru. I oczywiście nawet dwóm "heterykom" po drodze conieco im się w głowach przestawia, wobec czego Palimpsest staje się po trosze hymnem na cześć nawet nie tyle bi-, co panseksualności (wprawdzie w książce występują tylko dwie płci, ale cudowne jebie mnie to wobec tematu sprawia, że brak postaci czujących się na innym miejscu osi odczytuję jako zwykły przypadek;). Warto też zauważyć, że bohaterowie nie są w żaden sposób klasyczni jako obiekty pożądania.Niestety, materace w pustych kawalerkach, nocne zwiedzanie ciasnych chińskich knajpek, kluby i japońskie pociągi (ewidentny fetysz Valente; czy ktoś mnie oświeci w kwestii pochodzenia Wagonowych prześladowców?) ustępują z czasem miejsca grafomańskiemu rokoko dla gówniarzy. Samo Miasto nie jest miejscem, do którego chciałabym wracać i nawet do końca nie ogarniam intrygi związanej z postaciami w tamtym świecie. Pochodzenie Palimpsestu też niewiele mnie obchodzi; wprost przeciwnie, przeszkadza bardzo ładnej, kuszącej metaforze. Przedzieram się przez plątaninę pretensjonalnych opisów i demaskuję samą siebie na pełnym politowania uśmieszku. Nie moja estetyka, nie moje porno.Ale mimo nudy i pewnego zniesmaczenia, polecam Palimpsest jako lekturę obowiązkową dla 18-letnich, prawicujących wielbicieli fantastyki (a już na pewno polskiej i przepraszam za stereotypy). Potraktujcie to serio, a nie jak pierwszego lepszego pornola. Życzę miłych wrażeń.

16 lipca 2011

Zdrada Niny



Ten wzrok prześladuje mnie od lat; kadr-piętno wypalone na zwojach. Huma Rojo mówi, że zobaczą się później. Chwilę wcześniej Agrado, serce na dłoni, mistrzyni dyskretnych lodów, a jednak papla straszliwa, wyjawia Manueli, że oto Nina, dziewczyna Humy, skądinąd problematyczna ćpunka, rzuciła Barcelonę i Humę dla jakichś bardzo tradycyjnych terenów wiejskich (bttw) i prowincjonalnego męża, i nawet jakieś tłuste, brzydkie, jak mówi Agrado, dziecko urodziła, nie to co nasz maleńki, cudownie ozdrowiały Esteban. Spojrzenie Humy mrozi krew w żyłach. To ostatnie ujęcie Wszystko o mojej matce, potem jest tylko słynna dedykacja dedykacja: Dla Bette Davis, Geny Rowlands, Romy Schneider. Aktorkom grającym aktorki. Kobietom, które grają. Mężczyznom, którzy grają i stają się kobietami. Ludziom, którzy chcą być matkami. Mojej matce.

Chciałabym uniknąć zbytniego nawarstwienia emo, ale nie wiem czy się uda. Ale może jak napiszę to wszystko tutaj, to już potem nie będę musiała się powtarzać, wystarczy kopiuj-wklej linka, a naprawdę mam dość tłuczenia głową w beton, ostatnio zaliczyłam łubudu o chodnik i następne uderzenie może się skończyć źle, a tyle życia przede mną.

Czemu Nina zdradziła i czemu tak boli mnie wzrok Humy Rojo? Humy Rojo, porzuconej aktorki, którą gra moja ulubiona z kobiet Almodóvara, Marisa Paredes (co chyba dobrze pokazuje moje rozdarcie względem filmów Hiszpana; najbardziej lubię lata osiemdziesiąte, brzydkie, brudne, gdzie Paredes pojawia się na drugim planie w Pośród ciemności jako zakonnica na kwasie; jednak to Wszystko o mojej matce jest moim osobistym numerem jeden, i jednym z kilku numerów jeden wszech czasów; ach, i jeszcze Wysokie obcasy mnie kopią, wczesne dziewięćdziesiąte...). Zestaw porzucenie plus Marisa Paredes (Almodóvar mówi o niej, że jest kwintesencją Aktorki, w duchu Geny Rowlands właśnie - patrz scena śmierci pierwszego Estebana, cytat z Premiery Cassavetesa). Okej. Ale co jeszcze?

Czemu Nina zdradziła?

Ach, te kobiece szatnie, teatr, ćpanie, choroby, paplanina Agrado! Nina wyjeżdża z Barcelony, bardzo tradycyjne tereny wiejskie (bttw), mąż, dziecko. Wraca na łono systemu.

Tak to widzę. Kiedy kobieta rzuca kobietę dla innej kobiety, albo mężczyznę dla innego mężczyzny, to nie jest rozpatrywane w kategoriach płciowych. Wtedy mówi się o innych sprawach. Np. materialnych albo psychologicznych, co za suka, zostawiła biednego kulturoznawcę dla krawaciarza z limuzyną czy pizda jebana, tego pracowitego, przyzwoitego faceta co tak zapierdala w korpo dla jakiegoś punka z wszami i kulturoznawczym kutasem. Ale jak kobieta rzuci mężczyznę dla kobiety lub kobietę dla mężczyzny, BUM rozlega się gdzie indziej. Mamy znienawidzony Heteroświat (z którego się niby wychodzi lub wchodzi). Wszystko oklejone etykietkami.

Jak miałam siedemnaście lat, odejście Niny odczytywałam w kontekście zdrady na rzecz faceta, to jasne. Musiałam odrobić kilka lekcji, by odkryć, że tam wcale nie chodzi o faceta, a o to, co ów facet symbolizuje: bezpieczeństwo, płodność w standardzie i tym podobne zjawiska. Co się oczywiście z rzeczywistością mniej lub bardziej rozjeżdża. Ale żyjemy w takim a nie innym społeczeństwie, dostaliśmy w dzieciństwie pewien pakiet przekonań i nawet jeśli nasze doświadczenia je obalają, to raz, że jednak sporo ludzi na ulicach w naszych domach w te rzeczy wierzy, a co więcej, jakaś część w nas też się nie wyleczyła, bo wyleczyć zupełnie z dziecięcej wiary w Piekło to potrafi chyba tylko lobotomia. Trochę rzecz jasna upraszczam, ale wiecie, o co chodzi: przemoc symboliczna ITP.

Można się temu oprzeć (lub przynajmniej nabrać takiego przekonania) - najlepiej na pozycji skrajnej. Budując opozycję twardą, ściśle zdefiniowaną. Homo przeciw Hetero. Wtedy wszystko jest jasne (nawet, jeśli boli). Gorzej, jeśli ktoś te opozycje zaczyna podkopywać (lekceważenie homoseksualności i różne popkulturowe schematy też mocno namieszały).

Tak czytam niechęć do Niezdecydowanych. Niezdecydowani to ci, których najczęściej można spotkać na innejstronie w rubryczce Nie lubię kobiet, które.../Nie lubię mężczyzn, którzy.
Czy jestem bifobem? Może i jestem... Czuję głęboką niechęć do osób biseksualnych i to nie na bazie stereotypowych przesłanek, kultu bi-fuj wśród osób homoseksualnych, albo czegokolwiek innego, a na bazie własnych doświadczeń - ile ich poznałem na tylu się zawiodłem. Rozumiem, jedna czy dwie osoby, ale było ich jednak znacznie więcej, zarówno dziewczyn jak i chłopaków. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności - każda ta osoba cechowała się obłudą, konformizmem i kłamliwością.
Ja uważam, że albo "coś jest gorące albo zimne". Tak samo jest z orientacją. Albo ktoś jest homo, albo hetero. Ja także nie chciałbym być w związku z osobą biseksualną, właśnie z tego powodu

nie chciałbym, żeby mój chłopak oglądał się za dziewczynami (za chłopakami i owszem), a już sobie nie wyobrażam jak mógłby się masturbować oglądając dziewczyny w necie... :///
(więcej TUTAJ)

Ja to rozumiem, serio. Swoją lesbijską tożsamość spłukałam w kiblu, bo mi zawadzała, ale to nie jest tak, że nie czuję zakłopotania, tłumacząc jakiemuś palantowi, którego lubię (lubię niestety zbyt wielu palantów), że NIE, NIE JESTEM HETERO, NIE NAWRÓCIŁAM SIĘ, NIC Z TYCH RZECZY. Znam to zamknięte koło tłumaczeń. Znam strach. Znam wstyd. Tyle że wstyd przecieka przez beton; marginalizowanie, lżenie z osób niehetero-i-niehomo (bi, omni, pan, pierdol się... ach, to wszystko zależy od ilości transów w sąsiedztwie!), bo się kiedyś trafiło na jakiegoś buca/buckę, działa jak nawóz dla Wstydu, a Wstyd jest, jak wiadomo, nawozem dla Traumy.

Po latach (och, ach) zauważam to, czego nie widziałam jako przerażona siedemnastolatka: gdyby czytać ostatnią minutę Wszystko o mojej matce przez pryzmat opozycji kobieta-mężczyzna, to nie byłby genialny film, tylko gówno, ścierwo jakieś, wydmuszka, kabaret, podział świata na dobrych i złych, normalnych i wykluczonych, z granicą jak spod chirurgicznego skalpela. Zupełnie nieżyciowo. Tymczasem Almodóvar jest, w całej swej przepięknej jaskrawości - życiowy, życiowy na równi z innym ukochanym przeze mnie wariatem, Mike'em Leigh. Oni obaj się śmieją i pozwalają się śmiać - ale pozostają blisko ziemi. Scena w garderobie, gdzie po happy endzie z maleńkim Estebanem następuje ten subtelny twist w postaci spojrzenia Humy - boli, ale głęboko, po cichu, a nie jak czystym nożem nacięty palec. Tam nie chodzi ani o faceta, ani o brzydkie (jak mówi Agrado) dziecko. Nie o faceta i nie o dziecko samych w sobie. Tylko o wstyd. I wiele innych.

Do napisania.

15 lipca 2011

Czy tak piękne kobiety powinny być pisarkami?



Czarno-biały portret na tylnej okładce, wielkości legitymacyjnego zdjęcia; skan kolorowego magazynu dla czytającej middle-class; i jeszcze garść ochłapów rzuconych przez Google. Gdybym chciała, mogłabym prawdopodobnie obejrzeć każdy centymetr kwadratowy plastikowego ciała Megan Fox, ale przecież nie chcę. Chcę Zadie Smith.

Na szczęście jest znana, jeździ po świecie, redaguje, pisuje do gazet, wykłada, i liczba jej ładnych zdjęć w wyszukiwarce i tak jest bezpiecznie dwucyfrowa. Całkiem nieźle jak na kobietę piszącą, a nie gwiazdę srebrnego ekranu. Choć i tak ponosi mnie fantazja.

Co cieszy jeszcze bardziej, sukces jest zasłużony - i gdybym przeczytała Białe zęby wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadły mi w ręce, czyli jakoś w późnym gimnazjum, Zadie byłaby moją osobistą świętą, nietykalna na moim literacko-moralnym (!) Olimpie. Hormony. Och, ach. Jeśli dziś czytam Białe zęby z ekscytacją, to jakie byłoby uniesienie piętnastoletniego dzieciaka odkrywającego na pięciuset stronach rzeczywistość, w której jest zanurzony po uszy?


Nigdy nie byłam w Londynie, burdel wielkiego miasta poznawałam już z kompletem trzonowców, mam najzupełniej przeciętne narodowościowo korzenie, nie odprawiano też nade mną egzorcyzmów, żadnego realizmu magicznego w dzieciństwie, nic z tych rzeczy. Tym lepiej dla Zadie Smith. Dla jej białych zębów - demaskujących Innego w bezpiecznej kryjówce ciemności. Najpierw zaskoczyło mi synchro z postacią Archiego Jonesa, nudziarza w średnim wieku, któremu nic w życiu nie wyszło, a w pierwszym rozdziale powieści po raz kolejny nie wychodzi - tym razem samobójstwo. Potem z Clarą, najpierw szkolnym paszczakiem, a potem żoną Archiego, córką jamajskiej imigrantki-głosicielki Jehowy (mam słabość do milenarystów!). Z Samadem, którego islam ewidentnie bije po nerach (zawsze byłam buntowniczym dzieckiem, jeśli chodzi o religię, ale niewątpliwie mam z nią problem, stąd zrozumienie i ojejku, to także o mnie). Z Irie, która jest typowo niedoskonałym dzieckiem i anty-Millatem, który z kolei zionie seksem, robi wiele rzeczy bez widocznego wysiłku i wkurwiałby mnie okrutnie, gdyby nie jego miłość do gangsterskich klasyków i dostęp do bałaganu w głowie, z którym też się identyfikuję. Jest też Josh, syn idealnych rodziców, ze swoim politycznym buntem, cholernie niespełniony. I tak dalej. W każdym by się coś znalazło.

Uwodzi ten tożsamościowy bulgot, te rozpaczliwe próby wykopania sobie wygodnej norki, do której żadne złe rzeczy typu Wstyd albo Historia nie miałyby wstępu. Bohaterowie Białych zębów, cudownie popieprzeni, ale też pięknie realni, szamoczą się w skrajnościach, określają, definiują, (de)konstruują - i wszystko na nic. Wciąż te same wyrzuty sumienia, przed sobą, przed Bogiem, historią, Rodziną. A przecież koniec świata już blisko.

Fantastyczna POWIEŚĆ - będę żałować lat bez niej pod ręką.