Czarno-biały portret na tylnej okładce, wielkości legitymacyjnego zdjęcia; skan kolorowego magazynu dla czytającej middle-class; i jeszcze garść ochłapów rzuconych przez Google. Gdybym chciała, mogłabym prawdopodobnie obejrzeć każdy centymetr kwadratowy plastikowego ciała Megan Fox, ale przecież nie chcę. Chcę Zadie Smith.
Na szczęście jest znana, jeździ po świecie, redaguje, pisuje do gazet, wykłada, i liczba jej ładnych zdjęć w wyszukiwarce i tak jest bezpiecznie dwucyfrowa. Całkiem nieźle jak na kobietę piszącą, a nie gwiazdę srebrnego ekranu. Choć i tak ponosi mnie fantazja.
Co cieszy jeszcze bardziej, sukces jest zasłużony - i gdybym przeczytała Białe zęby wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadły mi w ręce, czyli jakoś w późnym gimnazjum, Zadie byłaby moją osobistą świętą, nietykalna na moim literacko-moralnym (!) Olimpie. Hormony. Och, ach. Jeśli dziś czytam Białe zęby z ekscytacją, to jakie byłoby uniesienie piętnastoletniego dzieciaka odkrywającego na pięciuset stronach rzeczywistość, w której jest zanurzony po uszy?
Nigdy nie byłam w Londynie, burdel wielkiego miasta poznawałam już z kompletem trzonowców, mam najzupełniej przeciętne narodowościowo korzenie, nie odprawiano też nade mną egzorcyzmów, żadnego realizmu magicznego w dzieciństwie, nic z tych rzeczy. Tym lepiej dla Zadie Smith. Dla jej białych zębów - demaskujących Innego w bezpiecznej kryjówce ciemności. Najpierw zaskoczyło mi synchro z postacią Archiego Jonesa, nudziarza w średnim wieku, któremu nic w życiu nie wyszło, a w pierwszym rozdziale powieści po raz kolejny nie wychodzi - tym razem samobójstwo. Potem z Clarą, najpierw szkolnym paszczakiem, a potem żoną Archiego, córką jamajskiej imigrantki-głosicielki Jehowy (mam słabość do milenarystów!). Z Samadem, którego islam ewidentnie bije po nerach (zawsze byłam buntowniczym dzieckiem, jeśli chodzi o religię, ale niewątpliwie mam z nią problem, stąd zrozumienie i ojejku, to także o mnie). Z Irie, która jest typowo niedoskonałym dzieckiem i anty-Millatem, który z kolei zionie seksem, robi wiele rzeczy bez widocznego wysiłku i wkurwiałby mnie okrutnie, gdyby nie jego miłość do gangsterskich klasyków i dostęp do bałaganu w głowie, z którym też się identyfikuję. Jest też Josh, syn idealnych rodziców, ze swoim politycznym buntem, cholernie niespełniony. I tak dalej. W każdym by się coś znalazło.
Uwodzi ten tożsamościowy bulgot, te rozpaczliwe próby wykopania sobie wygodnej norki, do której żadne złe rzeczy typu Wstyd albo Historia nie miałyby wstępu. Bohaterowie Białych zębów, cudownie popieprzeni, ale też pięknie realni, szamoczą się w skrajnościach, określają, definiują, (de)konstruują - i wszystko na nic. Wciąż te same wyrzuty sumienia, przed sobą, przed Bogiem, historią, Rodziną. A przecież koniec świata już blisko.
Fantastyczna POWIEŚĆ - będę żałować lat bez niej pod ręką.
przecież można zbliżać się do doskonałości po obu stronach skóry.
OdpowiedzUsuńWidzę, że nie ja jeden kocham się podwójnie w Zadie Smith na zabój:). "Białe zęby" po raz pierwszy usłyszałem w Trójce (czytał Malajkat). Odliczałem dni do wydania jej u nas, kupiłem i nie tyle przeczytałem, co pochłonąłem.
OdpowiedzUsuńAle wcześniej miałem tak jak Ty. Wziąłem książkę do ręki, natychmiast chciałem się rzucić do czytania, ale z przyzwyczajenia zerknąłem na okładkowy opis z tyłu. I zamarłem zagapiony na to małe, czarno białe zdjęcie. Szlag.
W efekcie byłem na Smith zły podwójnie - że tak dobrze pisze i że, kurcze, taka z niej piękna kobieta. Z obu powodów złości mnie nadal, bo przecież kupuję wszystko, co pisze i co znajduje się w zasięgu moich złotówek.
to ja się przyłączę do zakochanych w zadie ;) beznadziejnie, na zabój i podwójnie! "O pięknie" wchłonęłam ciurkiem, z małą przerwą na spanie (Kiki - boże_kochany_jakie_cudowne_!_przesmaczne_!!!_opisy)
OdpowiedzUsuń