23 maja 2012

Gorycz, marazm i zgrzytanie zębami

proponuje nowy serial HBO pt.


zapowiadający się w moim odczuciu na jedną z ważniejszych premier sezonu. Bez względu na popularność i wyniki oglądalności. Po trzech odcinkach mam bowiem wrażenie, że Girls jest serialem, który musiał się pojawić, kiedy nie będzie już trzeba tłumaczyć, że "serial też może być sztuką", "serial dobry jak kino" itd. Naszedł czas, kiedy HBO, jeden z motorów telewizyjnej/kablowej (r?)ewolucji, może pozwolić sobie na komentowanie samego siebie. Seks w wielkim mieście (ten ważny serial sprzed lat nastu, zarówno kochany, jak i rozpracowany wzdłuż i wszerz) 


plus gorycz, apatia HBO, beznadzieja, cynizm


to właśnie Girls, serial, którego trzy odcinki rozzłościły mnie i wydały się okrutniejsze od całej tegorocznej Gry o tron. Scenarzystka serialu, Lena Dunham (widzicie ją na niższej fotce, ta z francą), gra trochę Carrie, trochę Mirandę: nieco neurotyczną pannę z literackimi ambicjami, dla której największą tragedią w wieku 24 lat jest fakt, iż rodzice postanowili przestać sponsorować jej nowojorskie życie. Fabuły opowiadać nie ma jak ani po co, bo głównym tematem są póki co zjawiska z tytułu notki. Girls ogrywa znane z Seksu patenty typu syf albo facet mówił mi w łóżku bardzo brzydkie słowa, tyle że zamienia kawiarnianą anegdotę z Madison Avenue na jałowe marudzenie w nieprzyjemnie nudnych (bo znanych) przestrzeniach studenckich mieszkań. Przez trzy odcinki zdążyłam już nabawić się alergii: cztery główne bohaterki zdecydowanie nie należą do postaci, z którymi poszłoby się wieczorem na wino, a obcowanie z nimi kończy się pytaniami raczej przykrymi, typu czy ja przypadkiem nie jestem taka jak one i prośbami do Matki Boskiej o treści RATUJ PRZENAJŚWIĘTSZA PANIENKO. Wolność, z której nic nie wynika; brak energii, przekonanie, że jest się zajebistym i wszystko się należy; bufonada i mdła paplanina. Słowem, ziszczony koszmar każdego, kto bardzo chce zrobić dla świata coś sensownego, a ma poczucie, że życie przecieka mu przez palce (tak, to jest to miejsce w którym media zaczynają pisać o "kulturoznawcach i politologach"). Przy czym oczywiście to całe tatałajstwo można czytać także w oderwaniu od "problemu rozpieszczonej współczesnej młodzieży" - czyli że my jako ludzie jesteśmy po prostu nudni, irytujący i zasadniczo nieciekawi. Na koniec dnia pokrzepia więc raczej duchowe pokrewieństwo z pewnym sympatycznym socjopatą z Miami i jego siostrzyczką, która w wieku trzydziestu lat wciąż stara się być dobrym synkiem tatusia (mimo że tatuś nie żyje i nieźle napieprzył im obojgu w głowach). Precz z nieodpowiedzialną i nieszanującą więzów rodzinnych młodzieżą!

PS. Oczywiście laska na pierwszym zdjęciu jest Charlotte. Cóż, przynajmniej nie pcha się przed ołtarz.

2 komentarze:

  1. Oooch, Girls jest złe na tak wielu poziomach, że nawet nie wiem od czego bym miała zacząć, gdyby przyszło mi do głowy popełnić o nich notkę. Bleh.

    OdpowiedzUsuń
  2. no to ja nie, zamierzam dzielnie oglądać dalej i jeśli coś jest złe na wielu wielu poziomach, to same bohaterki. hbo nudzi mnie od jakiegoś czasu (ale nie widziałam mildred pierce i wciąż przymierzam się do treme), moim zdaniem to miłe z ich strony, że nakręcili w końcu serial o sobie

    OdpowiedzUsuń