Pan reżyser Steve McQueen (zaiste, śmiałe nazwisko) mówi, że nakręcił Shame, bo chciał pokazać nago swojego kumpla Michaela Fassbendera. W sumie zrobił to już wcześniej, w Głodzie, ale teraz chodziło o kutasa, a nie wystające żebra. Nie banalizowałabym tej wypowiedzi. Wszędzie czytam, że ten film to nie porno, ale przecież ulepiono go z fetyszy. Okej, mówię za siebie. Jest tu aktor, który mi się podoba. Aktorka, która uświadomiła mi, że mogę lecieć na miłe dziewczyny. I miasto, które nigdy nie śpi: marzenie dzieciaka z małej miejscowości, które lubiło oglądać filmy. Wstyd ma chłodne, pedantycznie skomponowane kadry, ale swoim chłodem de facto flirtuje: poza niedostępnej, niedostępnego. To film piękny, wzniosły. Jak jego bohater. Jakuba Majmurka piękno Brandona złości, chciałby bohatera brzydszego. Też lubię brzydkich bohaterów, ale boskość tej akurat postaci wydaje mi się kluczem do Wstydu. Majmurek narzeka, że McQueen nie wygrywa dwuznaczności statusu Brandona, nie pokazuje Piekłoraju - z czym się oczywiście nie zgadzam. Może dlatego, że Fassbender mi się podoba. Czuję się wyróżniona przez McQueena.
Recenzje przypominają, że obejrzałam film o seksoholiku. Tymczasem ja mam wrażenie, że obejrzałam przede wszystkim film o niemożności bycia z. Może gdybym poszła do kina z nastawieniem, że nałóg, że coś tam, wyszłabym rozczarowana i zezłoszczona jak Żurawiecki - tyle że takich założeń nie miałam, nie patrzyłam na Brandona przez pryzmat seksu (chociaż uwaga o demonizacji tzw. "rozwiązłości" jest słuszna, ale moim zdaniem nie w kontekście tego filmu). To jest oczywiście obrazek o waleniu konia, w tym sensie, że Brandon, nawet jeśli jest z kimś, to równie dobrze mógłby pieprzyć hologram albo dmuchaną lalę. Ale nie przyszłoby mi do głowy, że jego problemy w interakcji z otoczeniem wynikają z seksu jako takiego. Brandon konsumuje, bo jest bogiem, bo może. Uprawia seks tak, jak je w knajpie i żyje w swoim paskudnie nowoczesnym, sterylnym mieszkaniu. Pierdoli tak, jak wpierdala. Nie może przespać się z koleżanką z pracy na tej samej zasadzie, na jakiej nie znosi obecności swojej młodszej siostrzyczki. Chaos, który przynosi ze sobą Sissy, bajzel, kolory, wilgoć - są tym, czego Brandon nie cierpi. Są ludzie, którzy potrafią brać i dawać. Brandon nie potrafi, o tym jest ten film.
Więc nie obchodzi mnie, jak często i jak z wieloma partnerami uprawia seks, bo czuję w jego oddechu domestos.
Pan Domestos dużo biega, ale przecież w domu czeka na niego prysznic. Może się spocić, ale wie, że zaraz po będzie mógł się umyć. Wszystko pod kontrolą. Jego siostra tej kontroli nie ma, włóczy się, nagabuje, uwiesza, płacze, histeryzuje. Pije mleko prosto z kartonu, potargana, dziecięca. Carey Mulligan ma w tym filmie bardzo białe ciało, tlenione włosy, blade blizny na rękach, i tylko włosy łonowe ciemne: lat może mieć równie dobrze dwadzieścia pięć jak i osiemnaście, jest nastolatką, rozerotyzowanym, szalonym dzieciakiem. Zostawia po sobie śmieci, szmaty fikuśne, futra jakieś. I jest emocjonalnym lepem, klei się, cieleśnie, psychicznie, nachodzi, przytula, szantażuje. A on chciałby mieć czysto i pozamiatane, bo mu się kurwa nie chce non stop latać z mopem.
Więc aby było przyjemnie, odhacza swoje fantazje, oczywiście sam. To nie jest robienie przypadkowych rzeczy z przypadkowymi ludźmi (okej, wyjątkiem może być panna podrywana przez szefa - ale przecież Brandon idzie z nią pod most, jako ten, który siedział cicho). Ja nie widzę tam interakcji, zresztą koleś ewidentnie źle się czuje w towarzystwie, jakby hałas i tłok miały dla niego tą tylko zaletę, że można w nich zniknąć (czyli jw).
Brandon pieprzy prostytutkę na szybie (podejrzał parę coś takiego dzień wcześniej), idzie do łóżka z dwiema laskami, wkłada palce w majtki panience przy barze, idzie do klubu dla samych facetów, do darkroomu. Ten darkroom jest zresztą, jak czytam, wielce kontrowersyjny. Majmurek twierdzi, że to obraz piekła (nie zauważyłam, po prostu światło przez moment było czerwone), więc i homofobia. Żurawiecki proponuje, by ktoś zerżnął Fassbendera - w sumie czemu nie. Ale nie rozumiem, po co tyle zamieszania, Brandon skrupulatnie zalicza sytuacje i miejsca, włazi w trójwymiarowego pornola, czemu miałby nie iść do darkroomu? No tak, soraski, przecież jest przyzwoitym heteroseksualnym facetem, jak wyjaśniono w napisach początkowych. Och i ach.
A przecież McQueen nie straszy seksem, tylko tytułowym wstydem: paniką wobec intymności, odrazą wobec bajzlu, niemożnością spojrzenia w oczy drugiemu człowiekowi (i nawet samemu sobie w lustrze). Kolejny argument za paleniem pressbooków. To chyba nawet nie jest tak, że Brandon nie lubi ludzi. Po prostu wkurwia go ich natarczywa obecność. Shame jest filmem o tym, że czasami po prostu tak wstydzisz się samego siebie, że nie możesz znieść cudzego spojrzenia. I to czasami może trwać non stop.
Na koniec Carey Mulligan, która chyba przybrała trochę na buzi, ale nie przestała być #japierdole:
i jeszcze (aby nie było do końca smutaśnie)
Recenzje przypominają, że obejrzałam film o seksoholiku. Tymczasem ja mam wrażenie, że obejrzałam przede wszystkim film o niemożności bycia z. Może gdybym poszła do kina z nastawieniem, że nałóg, że coś tam, wyszłabym rozczarowana i zezłoszczona jak Żurawiecki - tyle że takich założeń nie miałam, nie patrzyłam na Brandona przez pryzmat seksu (chociaż uwaga o demonizacji tzw. "rozwiązłości" jest słuszna, ale moim zdaniem nie w kontekście tego filmu). To jest oczywiście obrazek o waleniu konia, w tym sensie, że Brandon, nawet jeśli jest z kimś, to równie dobrze mógłby pieprzyć hologram albo dmuchaną lalę. Ale nie przyszłoby mi do głowy, że jego problemy w interakcji z otoczeniem wynikają z seksu jako takiego. Brandon konsumuje, bo jest bogiem, bo może. Uprawia seks tak, jak je w knajpie i żyje w swoim paskudnie nowoczesnym, sterylnym mieszkaniu. Pierdoli tak, jak wpierdala. Nie może przespać się z koleżanką z pracy na tej samej zasadzie, na jakiej nie znosi obecności swojej młodszej siostrzyczki. Chaos, który przynosi ze sobą Sissy, bajzel, kolory, wilgoć - są tym, czego Brandon nie cierpi. Są ludzie, którzy potrafią brać i dawać. Brandon nie potrafi, o tym jest ten film.
Więc nie obchodzi mnie, jak często i jak z wieloma partnerami uprawia seks, bo czuję w jego oddechu domestos.
Pan Domestos dużo biega, ale przecież w domu czeka na niego prysznic. Może się spocić, ale wie, że zaraz po będzie mógł się umyć. Wszystko pod kontrolą. Jego siostra tej kontroli nie ma, włóczy się, nagabuje, uwiesza, płacze, histeryzuje. Pije mleko prosto z kartonu, potargana, dziecięca. Carey Mulligan ma w tym filmie bardzo białe ciało, tlenione włosy, blade blizny na rękach, i tylko włosy łonowe ciemne: lat może mieć równie dobrze dwadzieścia pięć jak i osiemnaście, jest nastolatką, rozerotyzowanym, szalonym dzieciakiem. Zostawia po sobie śmieci, szmaty fikuśne, futra jakieś. I jest emocjonalnym lepem, klei się, cieleśnie, psychicznie, nachodzi, przytula, szantażuje. A on chciałby mieć czysto i pozamiatane, bo mu się kurwa nie chce non stop latać z mopem.
Więc aby było przyjemnie, odhacza swoje fantazje, oczywiście sam. To nie jest robienie przypadkowych rzeczy z przypadkowymi ludźmi (okej, wyjątkiem może być panna podrywana przez szefa - ale przecież Brandon idzie z nią pod most, jako ten, który siedział cicho). Ja nie widzę tam interakcji, zresztą koleś ewidentnie źle się czuje w towarzystwie, jakby hałas i tłok miały dla niego tą tylko zaletę, że można w nich zniknąć (czyli jw).
Brandon pieprzy prostytutkę na szybie (podejrzał parę coś takiego dzień wcześniej), idzie do łóżka z dwiema laskami, wkłada palce w majtki panience przy barze, idzie do klubu dla samych facetów, do darkroomu. Ten darkroom jest zresztą, jak czytam, wielce kontrowersyjny. Majmurek twierdzi, że to obraz piekła (nie zauważyłam, po prostu światło przez moment było czerwone), więc i homofobia. Żurawiecki proponuje, by ktoś zerżnął Fassbendera - w sumie czemu nie. Ale nie rozumiem, po co tyle zamieszania, Brandon skrupulatnie zalicza sytuacje i miejsca, włazi w trójwymiarowego pornola, czemu miałby nie iść do darkroomu? No tak, soraski, przecież jest przyzwoitym heteroseksualnym facetem, jak wyjaśniono w napisach początkowych. Och i ach.
A przecież McQueen nie straszy seksem, tylko tytułowym wstydem: paniką wobec intymności, odrazą wobec bajzlu, niemożnością spojrzenia w oczy drugiemu człowiekowi (i nawet samemu sobie w lustrze). Kolejny argument za paleniem pressbooków. To chyba nawet nie jest tak, że Brandon nie lubi ludzi. Po prostu wkurwia go ich natarczywa obecność. Shame jest filmem o tym, że czasami po prostu tak wstydzisz się samego siebie, że nie możesz znieść cudzego spojrzenia. I to czasami może trwać non stop.
Na koniec Carey Mulligan, która chyba przybrała trochę na buzi, ale nie przestała być #japierdole:
i jeszcze (aby nie było do końca smutaśnie)
Świetna recenzja!
OdpowiedzUsuńZgadzam się w 100%
Coraz bardziej fanuję autorce.
OdpowiedzUsuńdzięki! (lekko zawstydzone)
OdpowiedzUsuńbardzo sympatycznie się czytało, kiwałam główką jak piesek z samochodowej półeczki:)
OdpowiedzUsuńDziękuję:)
Jejku, jaka fantastyczna recenzja! I w sumie, niby, sama pewne rzeczy w tym filmie widziałam/rozumiałam inaczej, ale to, jak to jest napisane - mogę się nie zgadzać, ale i tak zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńdziękuję; w sumie to myślałam, że strasznie smętaśny ten tekst
OdpowiedzUsuń