7 stycznia 2011

Makaronów

niestety w tym filmie jest zdecydowanie za mało, jak na film, któremu polski dystrybutor (skądinąd bardzo ważny, bo Vivarto) nadał podtytuł O miłości i makaronach. No ale miłości trochę jest. Dzieci i rodzice, i zbzikowane ciotki. I najciekawsze - to, co przeczytacie w większości recenzji, od których ja ostatnio odwracam się plecami. W skrócie prawda albo śmierć, rozwijać tego nie będę, aby nie psuć zabawy tym, co filmu nie widzieli. Bo film niestety to, co najlepsze, funduje na samym początku, potem jest już trochę gorzej, choć znajdzie się trochę świetnych motywów (np. forma samobójstwa, która moim zdaniem zbyt rzadko jest w kinie wykorzystywana, choć aż się prosi swoją gorzką słodkością). W ogóle film Ozpetka jest najlepszy w tych sekwencjach, które są bardziej komedią charakterów niż próbą opisania stosunków międzyludzkich na serio (jak wiemy, aby mówić naprawdę na serio, trzeba się śmiać, żartować i kpić; bez tego nie ma goryczy). I najważniejsze: homoseksualność nie jest tu elementem wymiennym. To znaczy trochę tak, ale raczej nie. Jest tu, bo najlepiej się sprawdza w historiach o tajemnicach rodzinnych.


Ale żeby było po kolei: uniwersalizacja problemu inności już od jakiegoś czasu mnie wkurza, działają na nerwy powielane schematy. Przeszliśmy już przez etap pt. Pedał-też-człowiek, i do diabła, ja mam dość wykładania, że gej to Żyd, Żyd to niepełnosprawny, niepełnosprawny to imigrant, imigrant to lesbijka, lesbijka to biseksualistka w związku homo, biseksualistka w związku homo to biseksualistka w związku hetero, itp., itd, i że generalnie wszyscy jesteśmy tacy sami, panie, pokochaj Odmieńca! Przecież każda inność implikuje inne problemy, gdzie indziej dotyka, gdzie indziej działa i boli. Można połączyć wiele indywidualnych doświadczeń pod jeden zbiór, ale ja mam dość jednego zbioru, totalnego, który kładzie nacisk na samo bycie wykluczonym, a nie specyfikę tegoż. Bo o byciu wykluczonym to my już wszystko wiemy, poza tym ta metodę łatwo sprowadzić do absurdu i banału. Dlatego pora pomacać te problemy z tożsamością z innej strony. Tzn. nie twierdzę, że nikt tego nie robi, no choćby wspominany wcześniej Xavier Dolan to czuje i przedstawia, jak ktoś widział Wyśnione miłości i kojarzy scenę, gdzie za podkład muzyczny robi uwertura do wagnerowskiego Parsifala, to wie, o czym mówię. Ale wciąż, mam wrażenie, jest tego mało. Niebieski klocek, różowy klocek, co za różnica w dziesiątkach tanich melodramatów?

No ale wracając do Mine Vaganti: najfajniejsze są sceny, w których to homoseksualności nie da się wymienić. Matka przeglądająca rzeczy syna w poszukiwaniu świadectw jego gejozy. Kontekst dziedziczenia, z którym homoseksualizm, choćby śluby i adopcje, wciąż się gdzieś kulturowo kłóci, bo konstrukt czy coś. I sama specyfika odmienności, która pojawia się w rodzinie tak po prostu, niewidzialna, jak diabeł w pudełku. Odmienność, którą jakoś trzeba zwerbalizować, jakoś wytłumaczyć, wyjaśnić, skonkretyzować. Czarnoskórą partnerkę można przedstawić jako współlokatorkę. Niepewność pomiędzy niewidzialnością a gejdarem, który brzęczy między uszami albo przy mostku, łatwo wykorzystać.

Prawda czy śmierć?

Niezły film, niewolny od stereotypów, gdzieś tam wyidealizowany i upudrowany, no ale coś po sobie zostawia, a o to przecież chodzi.

1 komentarz:

  1. Podpisuję się pod tą recką, wszystkimi pięcioma kończynami.

    OdpowiedzUsuń