Ponieważ blogasek ten ma zawierać głównie moje frustracje związane ze sprawami genderowymi, oszczędzę sobie dłuższej recenzji Scotta Pilgrima, ograniczając się do stwierdzenia, że polski dystrybutor, którym miał być bodajże Imperial, dosyć boleśnie dał dupy nie temu, komu trzeba. Co jest poniekąd zrozumiałe, choć w szerszej perspektywie, gdy przyjrzymy się masie gówien corocznie nawiedzającej nasze kina, wciąż boli. Film nie jest doskonały, i oczywiście lepiej najpierw przeczytać komiks - ale to wciąż wyjątkowa sprawa. I wyjątkowo przeznaczona na duże ekrany (no w końcu an epic of epic epicness, kurcze blade!). Ale nie w samej spektakularności perypetii Pilgrima tkwi szkopuł: chodzi o pokoleniowość, opowiadanie bardzo klasycznej i prostej historii za pomocą obłędnego galopu zmieniających się jak w kalejdoskopie konwencji, które obecnie raczkującym dzieciakom mogą wydać się zbyt hermetyczne (znowu polecam zalinkowany powyżej artykuł ze stopklatki). Jest też Scott Pilgrim satyrą na być może najbardziej rozleniwione pokolenie w historii kultury. Ale także opowieścią o pokoleniu, w którym grający rolę herosa chujek uczy się Męskości od homoseksualnego kolegi. Nie wiem, czy byłoby to możliwe w jakimkolwiek filmie jakieś dwadzieścia lat temu. Nie z tak lekkim potraktowaniem gejozy. Homoseksualny kolega:
Scott, mała płaczliwa cipa, dzieli materac z Wallace'em. Dygresja nr jeden: Wallace'a gra
Kieran Culkin, młodszy i ambitniejszy brat Macaulaya (patrz Igby goes down). Dygresja nr dwa: nieskromnie przyznam, że test na Facebooku stwierdził ze stuprocentową pewnością, że jestem Wallace'em. Koniec dygresji. Materac należy do Wallace'a. Mieszkanie też należy do Wallace'a. Od Wallace'a wychodzą także wszystkie mądre rady, które kierują Scotta do walki z
która dotychczas panowała w jego serduszku. To Wallace uosabia jeden z podstawowych modeli Męskości - wiecie, ten z samowystarczalną, samodzielną jednostką z poczuciem humoru i udanym życiem seksualnym. I darem pomagania innym, słabszym. To Scott (superbohater, protagonista wplątany z najważniejszą misję ever, czyli Zdobywanie Dziewczyny) próbuje naśladować Wallace'a (który Zdobywaniem Dziewczyn nie jest zainteresowany), a nie na odwrót. A Wallace jeszcze sobie na ten temat bezczelnie żartuje, skurczybyk jeden. Bez nachalności, bez oczojebizmu - schemat zostaje wywalony na plecki. W filmie, w którym kolesie napieprzają się jak w gierce komputerowej. (Tak, ostatnie to żart).
Drugi wątek dostarczy już bezpośrednio dziewczyny ze snów Scotta, czyli Ramony Flowers. Ramonę gra Mary Elizabeth Winstead (ta z Death Proofa), która jest cudna, o, np. tutaj:
Otóż Scott musi przyjebać na śmierć wszystkim jej byłym, o czym zostaje poinformowany tuż przed pierwszym oficjalnym pocałunkiem. I jakiś czas później, kiedy nasz bohater ma już kilka tysięcy zwycięskich punktów na koncie, dzieje się coś niespodziewanego:
Proszę się za bardzo nie przejmować tym dialogiem, on jest dosyć umowny i obrona Ramony wygląda na bardzo odruchową - bo gdyby nie była, nie byłoby wiecznego poprawiania Scotta, że "exes", a nie "exboyfriends", poza tym Roxy jest znacznie ważniejsza dla Ramony niż kilku innych przeciwników Scotta i nie trzeba znać komiksu, aby to rozkminić. Poza tym ta scena pokazuje, jak bardzo Scott pieprzy swoje relacje z dziewczynami, jakimi kategoriami myśli i jak bardzo się boi (w komiksie zamiast "gets it" jest kurczaczek wykluwający się z jajeczka, przesłodki!). W ich pojedynek wplątana zostaje zresztą Ramona: zasady męskiej napierdalanki nie do końca tutaj pasują i Scott zostaje właściwie wykorzystany jako narzędzie w rękach Ramony. To plus jeszcze kilka smaczków podczas jakichś, no nie wiem, pięciu minut.
No i chyba starczy tego opowiadania, bo nie ma co, lepiej obejrzeć, polecam DVD. I na zachętę
bo za oknem piździ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz