28 grudnia 2010

How to train your dragon

czyli trochę z dupy, bo o animacji, której nie udało mi się obejrzeć w 3D (bardzo żałuję), ale która wciąż pozostaje dla mnie jednym z najbardziej uroczych filmów w polskim repertuarze 2010.

Czytanie filmu tylko przez homicze okulary mocno zawęża sprawę, więc nie będę się tak bawić (poza tym nie jestem homikiem). Oczywiście film jest sto razy bardziej uniwersalny - ale trochę genderowego mięska się znajdzie. Oprócz tego szereg motywów, które mogą być lepszą metaforą bycia genderowym zjebem w oczach otoczenia i samego siebie, niż niejedna produkcja wyświetlana na pokazach "kina branżowego". Czyli: nie dość, że zakazane relacje z "obcym", to jeszcze opór przed tym, do czego woła rozhisteryzowane serduszko. Powolne oswajanie się - w najlepszej, małoksiążęcej tradycji. Konflikt kulturowy i próba pokojowego pogodzenia różnych racji. I wreszcie wątek dla mnie najważniejszy, czyli relacje z najbliższymi - tu z ojcem, którego główny bohater za wszelką cenę nie chce rozczarować. (Oglądanie równolegle najbardziej poruszających odcinków Glee nie pozostaje obojętne na treść tego posta;).

Ciepła, bardzo mądra baśń, na której bez wstydu można się poryczeć z jakimś mądrzejszym od nas dzieckiem.

Na koniec moje dwa ulubione kawałki z kapitalnego soundtracku Johna Powella:





I piosenka Jóna Þóra Birgissona, pana z Sigur Rós:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz