Trzydzieści dwa 45-minutowe odcinki w tydzień z kawałkiem to nie jest chyba zły wynik, choć ze skruchą przyznaję się do przewijania piosenek Finna i Rachel.
Glee jest oczywiście serialem emancypacyjnym, ale ponieważ wśród wyprodukowanych przez ostatnią dekadę seriali amerykańskich połowa reprezentuje znaczny "naciek emancypacyjny", podkreślę, że chodzi tutaj o emancypację wprost, "emancypację bezpośrednią" albo coś w tym stylu. Tytułowy chór skupia grupkę szkolnych outsiderów, a liceum, w którym toczy się akcja, to autonomiczny mikrokosmos rządzący się swoimi bezlitosnymi prawami: jak wszędzie, tak i tu chodzi o prestiż, a regulacje dotyczące tego, kto-kim-i-kto-komu, tworzą coś na wzór systemu kastowego. Na szczycie piramidy znajdują się rewelacyjne cheerleaderki i beznadziejni futboliści; chór zajmuje wygodne miejsce na samym dole. Osią akcji jest nie tyle konfrontacja tychże, a ich bezlitosne wymieszanie.
No i ciekawe jest to, że serial startuje od pokazania grupki tekturowych ludzików, z których każdy posiada jakieś fizyczne, implikujące pewne stereotypy cechy, bo mamy np. chłopaka na wózku, czarnoskórą otyłą i szkolnego geja, napędzaną chorymi ambicjami jedynaczkę i poczciwego, aczkolwiek mało lotnego intelektualnie futbolistę, itd. I myślimy, że wiemy, czego się spodziewać, a to nieprawda, bo Glee zaskakuje, bawi się oczekiwaniami widza w wielce perfidny sposób, np. komplikując życie seksualne bohaterów w sposób raczej nieprzewidywalny jak na stację publiczną. (Seks w Glee to w ogóle jest osobny problem i poświęcę mu jeszcze trochę czasu w innym czasie).
Ale najfajniejszy, najbardziej perfidny jest przypadek Sue Sylvester, granej przez Jane Lynch (tak, to pani prawnik z L Worda) trenerki cheerleaderek, która za chwilę będzie postacią tak kultową jak dr House, by potem dołączyć do panteonu najbardziej rozpoznawanych telewizyjnych bohaterów ever. Sue Sylvester jest cyniczna i podła, chce zniszczyć chór i na dodatek pije okropne koktajle proteinowe, których lepiej nie rozlewać, bo jak już się taki rozleje, to potem bardzo trudno go zeskrobać z podłogi. Sue Sylvester knuje intrygi i dokucza słabszym od siebie, ale cała niezwykłość tej postaci polega na tym, że
która, jak widzimy na zdjęciu, przytula w łóżku jedno z cheerioskich trofeów i myśli obsesyjnie o szkolnym budżecie, rozumie odszczepieńców z klubu znacznie lepiej niż ich nauczyciel, Will Schuester. Schue jest w całym serialu postacią najbardziej upierdliwą, a nawet wkurwiającą; z uśmiechem na idealnym ryju przekonuje dzieciaki, że naprawdę warto uwierzyć w siebie, że inność jest fajna i warto ją pielęgnować. Tyle że Schue nigdy nie dostał zimnym koktajlem w twarz, przez lat naście żył wygodnie u boku jednej kobiety, ma pracę którą kocha i seksowne loczki nad czołem. I w tym momencie cynizm upiornie samotnej Sue Sylvester, która wychowała upośledzoną siostrę i zna zalety dobrej diety, staje się zupełnie racjonalnym podejściem do rzeczywistości, w której za inność, niekoniecznie chcianą, bo najczęściej narzuconą przez jakiegoś złośliwego boga, trzeba płacić wysoką cenę. Przy czym twórcy nigdy, nigdy Sue nie usprawiedliwiają, i nie pozwalają uczynić z niej postaci biednej, zahukanej i generalnie tylko-mnie-pogłaszcz-po-główce; Sue pozostaje wredna. Np. ostatnio próbowała spierdolić dzieciakom Boże Narodzenie, o, tak:
W następnym odcinku - Kurt Hummel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz