30 stycznia 2011

Na zielono

Z życzeniami przepędzenia gorączki dla K. i obietnicą rychłego wina dla N., przestawiam ostatnią część cyklu:



29 stycznia 2011

Blanty nowe: 5x1 (Frankie)

To może ja najpierw wyjaśnię, skąd w ogóle te Blanty, a nie po prostu Bibuły: ze stwierdzenia, że Skins to nie tylko sensacyjna otoczka, soundtrack i cycki. W środku coś jest, więc nie mogą być same bibuły. Może jak skomciam Skins zza oceanu, to zatytułuję wpis Bibuły, no, to chyba nawet niezły pomysł jest.
A tymczasem

pierwszy epizod nowej serii, i tym samym pierwszy tzw. "trzeciej generacji", okazał się moim skromnym zdaniem najlepszym lub prawie pierwszym epizodem w historii serialu. Co nie było trudne, bo wejścia zawsze były piekielnie nudne (1x1, 4x1), albo po prostu przeciętne na tle kolejnych odcinków (2x1). Broni się moim zdaniem tylko 3x1 - nie tyle całościową koncepcją, co kapitalnemu wejściu Naomi. 5x1 też nie jest specjalnie rewelacyjny, natomiast mam wrażenie, że wrzuca widza na głęboką wodę (przynajmniej na kilka minut) i to należy docenić.
Takiego wątku psychicznej przemocy w Skins jeszcze nie było. Wyśmianie, dzika frajda, bo ktoś obcy (zupełnie obcy) został obnażony, i leży teraz jak owad obrócony nóżkami ku górze, zupełnie bezbronny. Wyobraźnia tych dzieci, których nie nazwę bydlętami, bo bydlęta są całkiem łagodne i spędzają życie, skubiąc trawę na pastwisku, jest niewiarygodna. Upodlenie Frankie nie ogranicza się do samego wskazania palcem. To zakrojona na szeroką skalę kampania multimedialna z elementami interakcyjnymi. Wrzuć zdjęcie Frankie do photoshopa, napisz na wallu, co śmiesznego jej się dziś przytrafiło. Tak, Frankie nosi bokserki. #ludziektorzy... są dziewczynkami i noszą bokserki. Srsly. Ale zabawne.
Więc zaczęło się nieźle.
Plus, dla zainteresowanych: Frankie wychowywana jest przez dwóch ojców, wojskowych, naprawdę przesympatycznych facetów z fajnym poczuciem humoru. Skins nie spuszcza nogi z gazu, jeśli chodzi o tworzenie absolutnie pokręconych postaci rodziców.
Szkoda tylko, że żadnej postaci jeszcze nie pokochałam. Wszystkie moje miłości ze Skins były zauroczeniami od zaraz: Chris, Cassie, potem Emily i Naomi, i Cook. Póki co najbardziej lubię tych dwóch kolesi, którzy mieliby szanse stać się moimi ziomami:

Liczę także, że scenarzyści nie spierdolą wątku

bo facet się świetnie zapowiada, a ja niestety dobrze pamiętam skłonności pana Brittaina do przeginania pewnych postaci. No i no more Thomas, please.

Anna Mucha oksytocyną polskiego kina

nie została, a przeszkodziło jej w tym kilka niefortunnych decyzji ze strony Ilony.

Decyzja nr 1: pomalowane oczojebnym lakierem paznokcie Anny Muchy nie są aż tak szponiaste, jak powinny.

Decyzja nr 2: dziewczyny głównego bohatera (w tej roli Piotr Adamczyk, zrywający z wizerunkiem Karola Wojtyły - tzn. on gra bohatera, nie dziewczyny, dziewczyny na zdjęciu poniżej, zresztą Adamczyk też tam jest) nie zapraszają Anny Muchy do seksu grupowego (chyba konstrukcja zdania mi padła).

Decyzja nr 3: Żmuda-Trzebiatowska nie jest w ciąży, tylko okres jej się spóźnił. (Jeśli komuś coś zaspoilerowałam, to soraski.)

Och, Ilona!


28 stycznia 2011

No nie, kurczę bladę,

albo sposób w jaki Jarosław Kaczyński porozumiewa się ze światem nie jest okej, albo jest okej, skoro jego przeciwnicy ten język przejmują. I niech mi nikt nie mówi o parodii języka, parodią języka to sobie było fejsowe Odbierzmy Terlikowi Dzieciaki, tutaj to już jest tylko chamski dowcip, a jak nie chamski dowcip, to chyba już tylko nienawiść. Nakręcanie się tej spirali jadu po prostu przeraża. To miało być zabawne? Że co? No, koza też była zabawna. Ale chyba mniej. Macie rację. Nie ma jak prawdziwie wisielcze poczucie humoru.

Słyszeliście, że samobójstwa się zdarzają?

Granicy żenady nie przekroczył tylko Janusz Palikot - może i szkoda, w artykule zdecydowanie brakowało mi splatterowych metafor. Jaś Kapela wypocił za to solidny akapit - moje dwa palce lewej ręki, mały i serdeczny, te, co sympatyzują z Krytyką Polityczną, aż się zawstydziły.

Ale tak na serio, to zabolała wypowiedź Roberta Biedronia. Dobra no, czart z tym, że pewnie dla Przeciętnego Polaka, w którego głowie nigdy nie byłam, bo Przeciętny Polak nie istnieje, koleś jest reprezentantem Homoseksualistów Polskich (Wszystkich). I że Przeciętny Polak kefir może najwyżej wypić, więc tym samym były prezes KPH jest także reprezentantem moim. (To wszystko przez Śpiącą Królewnę!). No ale kurcze blade, co jest, chyba ten facet zna pojęcie mowy nienawiści? No zna. Więc po co ta zabawa? Impotencja? Serio? Co to, nowy odcinek zabawy pt. Nie chcemy aby kot był pierwszą damą?

Na koniec wklejam dwa niemieckie prosiaczki, aby czytelnicy mojego bloga mogli z powrotem uwierzyć w dobro na świecie:

25 stycznia 2011

Ciułam

zdanie po zdaniu na zaliczenie jednego z ulubionych przedmiotów, i nie wychodzi nic mi za bardzo, ale właśnie coś mi poprawiło humor:

Tyle że jakość bardzo bleh.

22 stycznia 2011

Miyazaki w TVP

Podaję za anime.com.pl, że TVP Kultura w lutym wyemituje hurtem sześć filmów studia Ghibli:

- 07.02.2011 - Nausicaa z Doliny Wiatru (powt. 8.02 o 15:50)
- 09.02.2011 - Laputa, podniebny zamek (powt. 10.02 o 15:50)
- 10.02.2011 - Mój sąsiad Totoro (powt. 11.02 o 15:55)
- 14.02.2011 - Podniebna poczta Kiki (powt. 15.02 o 16:15)
- 16.02.2011 - Szkarłatny pilot (powt. 16.02 o 16:15)
- 17.02.2011 - Szopy w natarciu (powt. 18.02 o 15:50)


W przypadku "film dla dzieci" Ghibli znaczy to tyle, że po prostu dzieci też mogą je oglądać, więc proszę nie gadać głupstw, że anime to Pokemony (proszę się nie obrażać, podobno taki światopogląd pokutuje gdzieś jeszcze w odmętach Internetu, a ja wolę zapobiegać tego typu reakcjom). No i powód, dla którego polecam je tutaj: jeśli chcecie baśni, w których postaci nie duszą się w genderowych skorupach, nie odtwarzają schematów typu czarownice knują, król się zamartwia, chłopiec ratuje dziewczynkę, a dziewczynka leży pod pierzyną i na chłopca czeka, to już znaleźliście. Bohaterowie Miyazakiego i spółki przeżywają zarówno dorosłe dramaty, jak i zwariowane perypetie w przestworzach z dala od płciowych matryc i scenariuszy zalecanych/dozwolonych zachowań. Jeśli chcecie poznać grupę zadziornych dzieciaków i matkę-piratkę, to zapraszam.

PS. Nausicaa jest lepsza od Avatara.

PPS. Nie wiem, czy to nie pomyłka, powtórka Szkarłatnego pilota powinna być siedemnastego chyba...?

A w dyskursie amputacyjnym...



Na różowo

Dla K., który mnie zaraził, i N., która dała się zarazić, krótki komiks:


co prowadzi do

a ze względu na kontekst

#scott_pilgrim_to_beksa

21 stycznia 2011

Carey Mulligan



Ten post nie ma nic wspólnego z wiedźmami, lesbijkami, wilkołakami, kotami czy miśkami.

Zamieszczam go, bo Carey Mulligan jest śliczna, a Never let me go to bardzo dobry film o pewnym przykrym zjawisku, które nazywa się przemoc symboliczna. A także o tej, jak jej tam - MIŁOŚCI. Przykrego oglądania.

18 stycznia 2011

Screw that, kids!


Czyli Chris Colfer oczarował mnie poraz kolejny, tym razem nie jako Kurt Hummel, ale we własnej osobie. Skromnością, absolutnym brakiem pretensji, zachowaniem zimnej krwi i poczuciem humoru; upuszczeniem serduszka gdzieś pomiędzy Julianne Moore (którą kocham) a Natalie Portman (którą też trochę uwielbiam, chociaż Globa powinna jej zabrać Jennifer Lawrence z Winter's bone...); no i last but not least, PRZEKAZEM.
Poza tym wzrusza mnie dzieciak, z którym w innej rzeczywistości mogłam chodzić do szkoły (jesteśmy prawie rówieśnikami), debiutant, który przyszedł na casting do zupełnie innej roli i był tak niesamowity, że sam Ryan Murphy (którego Running with Scissors muszę na dniach poświęcić jakąś notkę) napisał dla niego osobną postać. Postać, z którą - nie będę owijać w bawełnę - bardzo łatwo mi się utożsamiać (choć może nie posiadam tyle uroku osobistego i tak wyrafinowanego gustu...).
Klip do obejrzenia TUTAJ.
No i przy okazji news z uniwersum Glee: Anne Hathaway pojawi się w roli ciotki Kurta, ciotki-lesbijki, rzecz jasna. Więcej szczegółów na AfterEllen, a ja od siebie dodam tylko, że strasznie rajcuje mnie elastyczność serialu jako formy, i że twórcy Glee ewidentnie "czują medium". Za co im, kurde, chwała i cześć i moje nieznośne czekanie na drugą część sezonu.

15 stycznia 2011

#złeseriale

Takiego właśnie taga powinnam sobie dodać, ale wartościowanie na poziomie tagów tylko komplikuje życie, więc zrezygnowałam.

Bo przecież i tak napiszę na samym wstępie, że


to bardzo zły serial.

Nie żebym miała względem niego jakieś szczególne oczekiwania. Nie czuję też rozczarowania. Kulturoznawcza ciekawość (lubię myśleć, że ją posiadam) pcha mnie do oglądania różnej maści kiepścizny, no i niestety nie zawsze jest to zaskakująco zabawny horror. Czasami jest to serial lesbijski.

Lip Service jest serialem lesbijskim. Za bardzo nie wiem, jak inaczej jeszcze można by go określić, poza tym, że obyczajowy. Komediodramat z tego żaden, chociaż twórcy bardzo się starają. Ale zaraz: jest wątek kryminalny. Tak! Mamy kolejnego taga. Intrygę osnuto zresztą na wątku tożsamościowym, co oczywiście bardzo cieszy. Szkoda tylko, że to bardzo nieciekawa i bardzo źle uszyta intryga.

To znaczy tak: ja rozumiem potrzebę powstawania takich seriali. Żelki-gumisie też są fajne. A nie, że tylko ambitne HBO z Kablem czy Deadwood. Ja sobie mogę sarkać na L worda, co nie zmienia faktu, że obejrzałam te sześć sezonów, a sześć sezonów (nawet jeśli są to krótkie sezony) nie ogląda się po to tylko, by sarkać (czarowanie dziewczyn na krytykę Ilene Chaiken też nie wychodzi, uwierzcie mi). Obok czynnika emancypacyjnego miało przecież to przedsięwzięcie także drugą, bardziej przyziemną stronę: patrzenie jest fajne. Fajna jest ta guma dla oczu, w której obie strony płytko rozpisanych romansów mają piersi (ewentualnie cycki). I ja rozumiem, i ja się zgadzam, że ta guma nawet bez kontekstów emancypacyjnych jest w jakiś tam sposób ważna (właśnie dlatego, że piersi, względnie cycki, wplątane w fabułę ściskającą serduszko), no i do tego nie da się powiedzieć, żeby Lip service powstało w świecie, który przetrawiwszy L worda i najsłodszy wątek nastoletniej miłości lesbijskiej ever made, czyli


Naomi i Emily

w Skins, to jest już jakaś utopia, albo, jeszcze lepiej, apokalipsa rozpisana przez red. Tomasza Terlikowskiego. Tak nie jest, więc tym bardziej taka produkcja ma znaczenie, i ja nie zamierzam temu przeczyć. Nawet bez fabularnych ambicji. Nawet bez ambicji poszerzenia tematu, który niby doczekał się własnych etykietek, typu kino gej/les w sklepach internetowych lub new queer cinema w różnej maści opracowaniach filmoznawczych, ale wciąż ma sporo miejsca na eksploatację.

No ale to nie znaczy, że ma być tak irytująco naiwny i wtórny.

Sztywniackie dialogi. Sensacja klasy C.

I najgorsze: postaci, o których na dzień dobry wiemy już wszystko.


Ruta Gedmintas jest ładna; pojawi się w Rodzie Borgiów, bardzo się cieszę. Wizualnie bez zarzutu, proszę bardzo, rzeczywiście dobrze jej w krótkich, poszarpanych włosach, bluzach z kapturami, słuchawkami na szyi (nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy noszą duże słuchawki na mieście, ale wygląda to strasznie fajnie). Jest zajebiście wysoka. Ma słodko wystające kości biodrowe. Nie no, super, tego podważać nie zamierzam. Ale czemu postać czołowej uwodzicielki znowu musi reprezentować typ tak bardzo, ehem, młodzieżowy? Lesbijska femme fatale nie może być bardziej dojrzała? Będę się chybotać na granicy akceptacji i tolerancji, póki dziewczyna wygląda sexy i zsuwają jej się dżinsy z bioder, ale im dalej w las fabuły, tym gorzej: złe relacje z ojcem, wolny zawód, nieprzypadkowa chyba fotografia. Sprany mózg, miłość do najlepszej przyjaciółki. Problemy komunikacyjne a la Shane. Bo Frankie nawet mówi jak Shane, tłumaczy się jak Shane, popełnia prawie te same błędy, co Shane. Ile można? Różnica jest taka, że z Shane przynajmniej świetna przyjaciółka była. Frankie i tutaj sobie nie radzi. Irytująca gówniara zlepiona z romantycznych gestów na poziomie chłopca w pierwszej gimnazjum (no wiecie, chłopcy dojrzewają później, są mniej wredni i bardziej naiwni). I tak Frankie staje się największym plusem i największym minusem całego projektu. Bo można na nią patrzeć, ale tylko z wyłączonymi głośnikami.

Na koniec pozytyw: w wersji spłaszczonej i okrojonej, ale jednak, pojawia się w serialu wątek płynności seksualnej. Bez specjalnych kompleksów i przepraszania. I to się chwali.

Ale poza tym - jest smutaśno-smętaśnie. Nie polecam.

Do napisania.

13 stycznia 2011

Kto by pomyślał



że z Dolana zrobi się ulubieniec polskiej publiczności.

W ogóle: kto by pomyślał? (OK, było Cannes, więc Kino, a potem festiwalowe smęty, tu czy tu np.)

No ale.

I scena seksu z J'ai tue ma mere (sorry za brak akcentów),


wiecie, SEKS, XAVIER DOLAN, aby nie było tylko

9 stycznia 2011

Showtime i kobiety,

czyli kolejny serial, który połykam w kilkanaście godzin. Tym razem jest to


o której warto wspomnieć w tym miejscu przynajmniej z kilku powodów.

Po pierwsze, serial reprezentuje to, z czym mi przynajmniej najlepiej kojarzy się Showtime, czyli czarną komedię obsadzoną piekielnie niejednoznacznymi postaciami, i dialogi, które w niczym nie ustępują takiemu Californication (choć jest tu znacznie subtelniej).

Po drugie, ze względu na tematykę tego miejsca (patrz: miśki na górze).

Czyli od rzeczy małych, takich jak


czyli Harvey Fierstein aka jedna z pierwszych ciotek w moim życiu (patrz: Pani Doubtfire), żywa ikona i najpoczciwszy misiak pod słońcem, którego to co niektórzy postrzegać mogą jako złośliwego satyra, bo nie dość że tfu! - homo, to jeszcze okrągły i włochaty. Tutaj jako mąż umierającego faceta, który chce mieć chwilę spokoju, podczas gdy kupa ludzi, od przemądrzałego doktorka wychowanego przez parę lesbijek, po zmieszanego pielęgniarza geja, dziękuje mu za przecieranie szlaków i wyraża swoją akceptację i kurwa, głęboki szacunek.

Wątków homo jest zresztą więcej, jest nawet pewien homo-twist, którego nie zdradzę, bo nie jestem złośliwą małpą i chcę, aby ludzie czerpali radość z odkrywania pewnych rzeczy, a nie, że ja teraz powiem, kto z kim, i niespodzianki nie będzie.

Ale jest też szersza kwestia, mianowicie sam motyw dzielenia swojego życia na różne obszary w sposób radykalny, czyli taki, z jakim, mam wrażenie, wielu genderowych czubków może się utożsamiać. Zarówno siostra Jackie, jak i jej najlepsza przyjaciółka dr O'Hara (obdarzona zarówno mega seksownym, brytyjskim akcentem, jak i czarnym jak smoła poczuciem humoru), strzegą swojej prywatności w sposób niemal maniakalny i główny wątek serialu skupia się na rozpadzie iluzji, które cierpliwie budowały.


Sezon trzeci chyba w marcu, ale to jeszcze do potwierdzenia.

8 stycznia 2011

7 stycznia 2011

Cziriosy miodowe

Makaronów

niestety w tym filmie jest zdecydowanie za mało, jak na film, któremu polski dystrybutor (skądinąd bardzo ważny, bo Vivarto) nadał podtytuł O miłości i makaronach. No ale miłości trochę jest. Dzieci i rodzice, i zbzikowane ciotki. I najciekawsze - to, co przeczytacie w większości recenzji, od których ja ostatnio odwracam się plecami. W skrócie prawda albo śmierć, rozwijać tego nie będę, aby nie psuć zabawy tym, co filmu nie widzieli. Bo film niestety to, co najlepsze, funduje na samym początku, potem jest już trochę gorzej, choć znajdzie się trochę świetnych motywów (np. forma samobójstwa, która moim zdaniem zbyt rzadko jest w kinie wykorzystywana, choć aż się prosi swoją gorzką słodkością). W ogóle film Ozpetka jest najlepszy w tych sekwencjach, które są bardziej komedią charakterów niż próbą opisania stosunków międzyludzkich na serio (jak wiemy, aby mówić naprawdę na serio, trzeba się śmiać, żartować i kpić; bez tego nie ma goryczy). I najważniejsze: homoseksualność nie jest tu elementem wymiennym. To znaczy trochę tak, ale raczej nie. Jest tu, bo najlepiej się sprawdza w historiach o tajemnicach rodzinnych.


Ale żeby było po kolei: uniwersalizacja problemu inności już od jakiegoś czasu mnie wkurza, działają na nerwy powielane schematy. Przeszliśmy już przez etap pt. Pedał-też-człowiek, i do diabła, ja mam dość wykładania, że gej to Żyd, Żyd to niepełnosprawny, niepełnosprawny to imigrant, imigrant to lesbijka, lesbijka to biseksualistka w związku homo, biseksualistka w związku homo to biseksualistka w związku hetero, itp., itd, i że generalnie wszyscy jesteśmy tacy sami, panie, pokochaj Odmieńca! Przecież każda inność implikuje inne problemy, gdzie indziej dotyka, gdzie indziej działa i boli. Można połączyć wiele indywidualnych doświadczeń pod jeden zbiór, ale ja mam dość jednego zbioru, totalnego, który kładzie nacisk na samo bycie wykluczonym, a nie specyfikę tegoż. Bo o byciu wykluczonym to my już wszystko wiemy, poza tym ta metodę łatwo sprowadzić do absurdu i banału. Dlatego pora pomacać te problemy z tożsamością z innej strony. Tzn. nie twierdzę, że nikt tego nie robi, no choćby wspominany wcześniej Xavier Dolan to czuje i przedstawia, jak ktoś widział Wyśnione miłości i kojarzy scenę, gdzie za podkład muzyczny robi uwertura do wagnerowskiego Parsifala, to wie, o czym mówię. Ale wciąż, mam wrażenie, jest tego mało. Niebieski klocek, różowy klocek, co za różnica w dziesiątkach tanich melodramatów?

No ale wracając do Mine Vaganti: najfajniejsze są sceny, w których to homoseksualności nie da się wymienić. Matka przeglądająca rzeczy syna w poszukiwaniu świadectw jego gejozy. Kontekst dziedziczenia, z którym homoseksualizm, choćby śluby i adopcje, wciąż się gdzieś kulturowo kłóci, bo konstrukt czy coś. I sama specyfika odmienności, która pojawia się w rodzinie tak po prostu, niewidzialna, jak diabeł w pudełku. Odmienność, którą jakoś trzeba zwerbalizować, jakoś wytłumaczyć, wyjaśnić, skonkretyzować. Czarnoskórą partnerkę można przedstawić jako współlokatorkę. Niepewność pomiędzy niewidzialnością a gejdarem, który brzęczy między uszami albo przy mostku, łatwo wykorzystać.

Prawda czy śmierć?

Niezły film, niewolny od stereotypów, gdzieś tam wyidealizowany i upudrowany, no ale coś po sobie zostawia, a o to przecież chodzi.

5 stycznia 2011

I'm in lesbians with you

Film, w którym tak właśnie pewne chłopię wyznaje miłość dziewczynie swoich snów, nie może być zły, nawet, jeśli chłopię jest nieco tępawym, choć sympatycznym chujkiem, a dziewczyna powinna umówić się z kimś innym, czyli oczywiście z tobą lub ze mną.

Ponieważ blogasek ten ma zawierać głównie moje frustracje związane ze sprawami genderowymi, oszczędzę sobie dłuższej recenzji Scotta Pilgrima, ograniczając się do stwierdzenia, że polski dystrybutor, którym miał być bodajże Imperial, dosyć boleśnie dał dupy nie temu, komu trzeba. Co jest poniekąd zrozumiałe, choć w szerszej perspektywie, gdy przyjrzymy się masie gówien corocznie nawiedzającej nasze kina, wciąż boli. Film nie jest doskonały, i oczywiście lepiej najpierw przeczytać komiks - ale to wciąż wyjątkowa sprawa. I wyjątkowo przeznaczona na duże ekrany (no w końcu an epic of epic epicness, kurcze blade!). Ale nie w samej spektakularności perypetii Pilgrima tkwi szkopuł: chodzi o pokoleniowość, opowiadanie bardzo klasycznej i prostej historii za pomocą obłędnego galopu zmieniających się jak w kalejdoskopie konwencji, które obecnie raczkującym dzieciakom mogą wydać się zbyt hermetyczne (znowu polecam zalinkowany powyżej artykuł ze stopklatki). Jest też Scott Pilgrim satyrą na być może najbardziej rozleniwione pokolenie w historii kultury. Ale także opowieścią o pokoleniu, w którym grający rolę herosa chujek uczy się Męskości od homoseksualnego kolegi. Nie wiem, czy byłoby to możliwe w jakimkolwiek filmie jakieś dwadzieścia lat temu. Nie z tak lekkim potraktowaniem gejozy. Homoseksualny kolega:


Scott, mała płaczliwa cipa, dzieli materac z Wallace'em. Dygresja nr jeden: Wallace'a gra


Kieran Culkin, młodszy i ambitniejszy brat Macaulaya (patrz Igby goes down). Dygresja nr dwa: nieskromnie przyznam, że test na Facebooku stwierdził ze stuprocentową pewnością, że jestem Wallace'em. Koniec dygresji. Materac należy do Wallace'a. Mieszkanie też należy do Wallace'a. Od Wallace'a wychodzą także wszystkie mądre rady, które kierują Scotta do walki z


która dotychczas panowała w jego serduszku. To Wallace uosabia jeden z podstawowych modeli Męskości - wiecie, ten z samowystarczalną, samodzielną jednostką z poczuciem humoru i udanym życiem seksualnym. I darem pomagania innym, słabszym. To Scott (superbohater, protagonista wplątany z najważniejszą misję ever, czyli Zdobywanie Dziewczyny) próbuje naśladować Wallace'a (który Zdobywaniem Dziewczyn nie jest zainteresowany), a nie na odwrót. A Wallace jeszcze sobie na ten temat bezczelnie żartuje, skurczybyk jeden. Bez nachalności, bez oczojebizmu - schemat zostaje wywalony na plecki. W filmie, w którym kolesie napieprzają się jak w gierce komputerowej. (Tak, ostatnie to żart).

Drugi wątek dostarczy już bezpośrednio dziewczyny ze snów Scotta, czyli Ramony Flowers. Ramonę gra Mary Elizabeth Winstead (ta z Death Proofa), która jest cudna, o, np. tutaj:


Otóż Scott musi przyjebać na śmierć wszystkim jej byłym, o czym zostaje poinformowany tuż przed pierwszym oficjalnym pocałunkiem. I jakiś czas później, kiedy nasz bohater ma już kilka tysięcy zwycięskich punktów na koncie, dzieje się coś niespodziewanego:


Proszę się za bardzo nie przejmować tym dialogiem, on jest dosyć umowny i obrona Ramony wygląda na bardzo odruchową - bo gdyby nie była, nie byłoby wiecznego poprawiania Scotta, że "exes", a nie "exboyfriends", poza tym Roxy jest znacznie ważniejsza dla Ramony niż kilku innych przeciwników Scotta i nie trzeba znać komiksu, aby to rozkminić. Poza tym ta scena pokazuje, jak bardzo Scott pieprzy swoje relacje z dziewczynami, jakimi kategoriami myśli i jak bardzo się boi (w komiksie zamiast "gets it" jest kurczaczek wykluwający się z jajeczka, przesłodki!). W ich pojedynek wplątana zostaje zresztą Ramona: zasady męskiej napierdalanki nie do końca tutaj pasują i Scott zostaje właściwie wykorzystany jako narzędzie w rękach Ramony. To plus jeszcze kilka smaczków podczas jakichś, no nie wiem, pięciu minut.

No i chyba starczy tego opowiadania, bo nie ma co, lepiej obejrzeć, polecam DVD. I na zachętę


bo za oknem piździ.