28 grudnia 2010

How to train your dragon

czyli trochę z dupy, bo o animacji, której nie udało mi się obejrzeć w 3D (bardzo żałuję), ale która wciąż pozostaje dla mnie jednym z najbardziej uroczych filmów w polskim repertuarze 2010.

Czytanie filmu tylko przez homicze okulary mocno zawęża sprawę, więc nie będę się tak bawić (poza tym nie jestem homikiem). Oczywiście film jest sto razy bardziej uniwersalny - ale trochę genderowego mięska się znajdzie. Oprócz tego szereg motywów, które mogą być lepszą metaforą bycia genderowym zjebem w oczach otoczenia i samego siebie, niż niejedna produkcja wyświetlana na pokazach "kina branżowego". Czyli: nie dość, że zakazane relacje z "obcym", to jeszcze opór przed tym, do czego woła rozhisteryzowane serduszko. Powolne oswajanie się - w najlepszej, małoksiążęcej tradycji. Konflikt kulturowy i próba pokojowego pogodzenia różnych racji. I wreszcie wątek dla mnie najważniejszy, czyli relacje z najbliższymi - tu z ojcem, którego główny bohater za wszelką cenę nie chce rozczarować. (Oglądanie równolegle najbardziej poruszających odcinków Glee nie pozostaje obojętne na treść tego posta;).

Ciepła, bardzo mądra baśń, na której bez wstydu można się poryczeć z jakimś mądrzejszym od nas dzieckiem.

Na koniec moje dwa ulubione kawałki z kapitalnego soundtracku Johna Powella:





I piosenka Jóna Þóra Birgissona, pana z Sigur Rós:

26 grudnia 2010

Dwa sposoby na maczoizm

czyli albo zaprzeczamy maczoizmowi na całej linii, jak Kurt Hummel,



albo rozbijamy i ośmieszany maczoizm od środka, jak Omar Little.



Będzie więcej, ale teraz oglądam. The Wire, serial z gatunku wybitnych. W Polsce pominięty chyba przez wszystkich, z wyjątkiem paru czubków rozproszonych po internetowych forach. Szkoda, ale liczę, że kiedyś ten pan z blizną wylezie z cienia panów z Queer as folk, no bo naprawdę, kurde, powinien. Do napisania.

19 grudnia 2010

In memoriam

Aby było zgodne z tematyką tego miejsca, i najprościej jak się da:

Blanty nowe

a raczej nowa obsada Skins. Jeszcze będę pisać, czemu tak bardzo kocham ten serial, który jest pełen bzdur i koncepcyjnych pęknięć, a jednocześnie wywołuje u mnie mrowienie szczęki porównywalne z Zielskiem czy tymi odcinkami Californication, w których jest dużo Nataschy. Dzisiaj krótko: przedstawiona na portalu E4 obsada piątego sezonu przywróciła mi Wiarę. Bo brak Jamiego Brittaina + te słodkie ryjki to może być coś, co poskleja Skins z powrotem. Krótkie wyjaśnienie: tak, zasługi pana Brittaina ograniczam do wymyślenia tego przedsięwzięcia. Tak, pan Brittain zgwałcił własne dziecko, robiąc czwartemu sezonowi to, co zrobił (cztery odcinki pozostające poza jego łapskami, czyli Emily, Cooka, Katie i JJa, uważam za znakomite). Więc bardzo dobrze, że zwinął manatki.

A teraz mała prezentacja. Nie będę oryginalna, zaczynając od zapowiadanego genderowego ojejku, jejku,


czyli Dakoty Blue Richards, czyli tej dziewczynki, która miała szczęście i nieszczęście wystąpić w dwóch adaptacjach książek, które uważam za kluczowe dla mojej literackiej lub/i światopoglądowej edukacji. Złoty kompas to oczywiście koszmarna szmira; genialne (!) Mroczne materie, współcześnie oświeceniowe fantasy, bez których prawdopodobnie nie byłabym tu gdzie jestem, przerobiono na efekciarską pulpę dla amatorów tej oto marki:


Szczęście panny Blue Richards jest takie, że aktorsko (a był to jej debiut), naprawdę dawała radę, ocalając resztki paskudnego charakteru głównej bohaterki trylogii, czyli popieprzonej, niepoprawnej, namolnej i oślo upartej Lyry, przy której Harry "I dunno" Potter wydaje się najbardziej przezroczystym siusiaczkiem literackiego wszechświata.

Gwoli przypomnienia, tak wyglądała panna Blue Richards w filmie Złoty kompas:


Drugą ze wspomnianych ekranizacji jest Tajemnica rajskiego wzgórza, którą tknęłam przez przymrużone powieki i tylko dla wspomnianej już Nataschy. Tajemnicę wspominam jako pierwszą książkę, która wkręciła mnie opisami i pięknem detalu, fabułę i jej tajemnice pozostawiając dopiero na drugi oddech. To jedna z ulubionych książek J. K. Rowling i podejrzewam, że mogłybyśmy się tutaj naprawdę fajnie dogadać.

Ale wracajmy do Skins drugim zdjęciem


które mnie rozczuliło totalnie, jako że w Skins póki co żadnego metalowca nie było, a ktoś, kto był metalowcem przez przynajmniej cztery lata, nie może się nie wzruszyć, patrząc na innego małego metalowca.

I jeszcze tyczka z rudymi włosami (lubię prawie wszystko, co rude, trzyma mnie ta Arielka że chuj):


A do tego całkiem intrygujące dossier postaci - co prawda istnieje niepisana zasada, że dossier postaci Skins zawsze ma się nijak do konstrukcji scenariuszowych, ale dla czubka takiego jak ja wrzucenie do formularzy Burroughsa, Lyncha, Carpentera, van Santa, Miyazakiego, Burtona, Herzoga, Dzikich stworów, Pozwól mi wejść i wreszcie, kurde i ojejku, Blade Runnera w jednej linijce z Martwicą mózgu, to atrakcja, i to taka, której chyba grzechem byłoby się wstydzić.

Więc CZEKAM, kurde, CZEKAM.

18 grudnia 2010

Glee, część druga

Pływa w sieci mnóstwo ludzi, którzy twierdzą, że Glee to oni nigdy przenigdy, bo kolorowe i głupie, ale jakoś mnie to nie obchodzi, jako że zostałam wtajemniczona i wiem już, że kolorowe owszem, ale głupie wcale nie, bo wprost przeciwnie.

Trzydzieści dwa 45-minutowe odcinki w tydzień z kawałkiem to nie jest chyba zły wynik, choć ze skruchą przyznaję się do przewijania piosenek Finna i Rachel.

Glee jest oczywiście serialem emancypacyjnym, ale ponieważ wśród wyprodukowanych przez ostatnią dekadę seriali amerykańskich połowa reprezentuje znaczny "naciek emancypacyjny", podkreślę, że chodzi tutaj o emancypację wprost, "emancypację bezpośrednią" albo coś w tym stylu. Tytułowy chór skupia grupkę szkolnych outsiderów, a liceum, w którym toczy się akcja, to autonomiczny mikrokosmos rządzący się swoimi bezlitosnymi prawami: jak wszędzie, tak i tu chodzi o prestiż, a regulacje dotyczące tego, kto-kim-i-kto-komu, tworzą coś na wzór systemu kastowego. Na szczycie piramidy znajdują się rewelacyjne cheerleaderki i beznadziejni futboliści; chór zajmuje wygodne miejsce na samym dole. Osią akcji jest nie tyle konfrontacja tychże, a ich bezlitosne wymieszanie.


No i ciekawe jest to, że serial startuje od pokazania grupki tekturowych ludzików, z których każdy posiada jakieś fizyczne, implikujące pewne stereotypy cechy, bo mamy np. chłopaka na wózku, czarnoskórą otyłą i szkolnego geja, napędzaną chorymi ambicjami jedynaczkę i poczciwego, aczkolwiek mało lotnego intelektualnie futbolistę, itd. I myślimy, że wiemy, czego się spodziewać, a to nieprawda, bo Glee zaskakuje, bawi się oczekiwaniami widza w wielce perfidny sposób, np. komplikując życie seksualne bohaterów w sposób raczej nieprzewidywalny jak na stację publiczną. (Seks w Glee to w ogóle jest osobny problem i poświęcę mu jeszcze trochę czasu w innym czasie).

Ale najfajniejszy, najbardziej perfidny jest przypadek Sue Sylvester, granej przez Jane Lynch (tak, to pani prawnik z L Worda) trenerki cheerleaderek, która za chwilę będzie postacią tak kultową jak dr House, by potem dołączyć do panteonu najbardziej rozpoznawanych telewizyjnych bohaterów ever. Sue Sylvester jest cyniczna i podła, chce zniszczyć chór i na dodatek pije okropne koktajle proteinowe, których lepiej nie rozlewać, bo jak już się taki rozleje, to potem bardzo trudno go zeskrobać z podłogi. Sue Sylvester knuje intrygi i dokucza słabszym od siebie, ale cała niezwykłość tej postaci polega na tym, że


która, jak widzimy na zdjęciu, przytula w łóżku jedno z cheerioskich trofeów i myśli obsesyjnie o szkolnym budżecie, rozumie odszczepieńców z klubu znacznie lepiej niż ich nauczyciel, Will Schuester. Schue jest w całym serialu postacią najbardziej upierdliwą, a nawet wkurwiającą; z uśmiechem na idealnym ryju przekonuje dzieciaki, że naprawdę warto uwierzyć w siebie, że inność jest fajna i warto ją pielęgnować. Tyle że Schue nigdy nie dostał zimnym koktajlem w twarz, przez lat naście żył wygodnie u boku jednej kobiety, ma pracę którą kocha i seksowne loczki nad czołem. I w tym momencie cynizm upiornie samotnej Sue Sylvester, która wychowała upośledzoną siostrę i zna zalety dobrej diety, staje się zupełnie racjonalnym podejściem do rzeczywistości, w której za inność, niekoniecznie chcianą, bo najczęściej narzuconą przez jakiegoś złośliwego boga, trzeba płacić wysoką cenę. Przy czym twórcy nigdy, nigdy Sue nie usprawiedliwiają, i nie pozwalają uczynić z niej postaci biednej, zahukanej i generalnie tylko-mnie-pogłaszcz-po-główce; Sue pozostaje wredna. Np. ostatnio próbowała spierdolić dzieciakom Boże Narodzenie, o, tak:


W następnym odcinku - Kurt Hummel.

5 grudnia 2010

Zabiłam Xaviera Dolana

a przynajmniej chciałabym to zrobić, tak mnie wnerwia ten urocza cipa:

Kilka powodów, dla których można znienawidzić pana Dolana:
- jest ładny;
- i czarujący;
- jest przemądrzały;
- jest gejem;
- i, co gorsza, pedałem;
- (pedałem z grzywką);
- nakręcił jeden niezły film (Zabiłem moją matkę);
- i jeden absolutnie zajebisty (Wyśnione miłości);
- pali dużo papierosów;
- dostał w pizdę nagród;
- jest w moim wieku;
- a Tongariro, idąc w ślady Romana Gutka, który w październiku zaserwował nam Les amours imaginaires, idzie z koksem, wprowadzając w styczniu do kin


Kilka zdjęć pana Dolana, aby blogasek stał się bardziej sexy:





A teraz klipy w których się mądrzy (te maniery są straszne) o filmach:


o byciu pedałem (dlaczego nam zawsze, zawsze zadają te same pytania?)


o robieniu filmu


Na koniec trajla Wyśnionych miłości


I ps.

Replika #1

Z cyklu pozytywne, garść cytatów z replikowego wywiadu z prof. Krzemińskim:

Wdałem się ostatnio, całkiem prywatnie, w dyskusję z profesor Magdaleną Środą zarzucając jej, że zbytnio wierzy w polityczną wiarygodność Palikota. Do tej pory nie dostrzegałem, by on angażował się w działania na rzecz związków partnerskich, ani też w innych sprawach, o których była mowa w tej „palikotowej inauguracji”. Raczej mam wrażenie, że jego motywacje są bardziej osobiste, doraźne i związane z dążeniem do władzy, niż wynikające z głębokich przekonań. Mam wrażenie, że polskim politykom w ogóle nie zależy na promowaniu nowych wzorców, nowych idei. I to nie takich, które nagle spadły z nieba, tylko działają gdzie indziej, sprawdziły się i wynikają z naukowego oglądu rzeczywistości.

i

Kurc: Co dla Pana było najbardziej pomocne w zaakceptowaniu homoseksualności?
Krzemiński: Oj, znów Pan zaczyna osobiste sprawy...
Kurc: Nie da się Pan namówić choć na jedno zdanie? Szczególnie dla młodych czytelników to ważne.
Krzemiński: Oni mają teraz internet, a ja jestem z pokolenia książek. Przypominają mi się autobiograficzne opowieści Juliena Greena, który pokazywał naturalność odkrywania homoseksualności. Poza tym ważne jest, by się po prostu otwierać na innych ludzi... Ale jeszcze chciałbym powiedzieć coś ważnego o polityce. Bieżąca sytuacja polityczna ma ogromny wpływ na sytuację osób LGBT. Nasze badania wykazały, że poziom przemocy wobec nich - napaści, pobicia itp.- znacząco wzrósł w czasach koalicji PiS-Samoobrona-LPR, a w 2008 r. powrócił do poziomu sprzed ich rządów. To pokazuje, jak bardzo słowa polityków mogą przerodzić się w czyny, w fizyczną przemoc. A geje i lesbijki są częścią tego narodu! Na tym zakończmy.

Czyli, ojejku, można!

Całość, tradycyjnie, tutaj.

3 grudnia 2010

O łokciu Anny Muchy

Jakiś czas temu mój wspaniały ziom, który nawiasem mówiąc jest the most lesbian-friendly straight guy in the world (and not in the sexist way), wypatrzył w kinie tę oto ulotkę


gdzie Anna Mucha, trzymając się pod boki, leży pod materacem pełnym prawie-nagich lasek i Piotra, który pozostał Karolem.

Mieliśmy wiele koncepcji uzasadniających, co Anna Mucha robi pod materacem, jak się tam dostała, na którą solarkę chodziła i czemu trzyma się pod boki, ale żadna tak naprawdę nie trzymała się kupy. Aż wreszcie dzisiaj ulotka wypada mi z plecaka, i czytam, że w najnowszym filmie niedoszłej prezydentowej miasta stołecznego Warszawy, spodziewać się mogę:

PIOTRA ADAMCZYKA, mężczyzny, którego chcą wszystkie kobiety;
bezpruderyjnej MAŁGORZATY FOREMNIAK (o kurwa);
pociągającej KATARZYNY GLINKI (orly?);
zmysłowej MAŁGORZATY SOCHY (a kto to?);
namiętnej KATARZYNY ZIELIŃSKIEJ (nie wiem czy chcę się przekonywać);
i, uwaga, uwaga, ANNY MUCHY, która woli kobiety od mężczyzn.

No i wszystko jasne.

Już wiem, czemu ANNA MUCHA ZOSTAŁA PRZYGNIECIONA MATERACEM (TRZYMAJĄC SIĘ POD BOKI).

I tak sobie myślę, że to piękna metafora życia polskiego homo jest. Że niby cię widać, możesz iść na solarkę i zapierdalać w drogiej biżuterii, ale tak naprawdę jesteś pod takim materacem, na którym wyleguje się Polska uosabiana przez Kościół Katolicki (Piotra, który pozostał Karolem).

Film w kinach od 21 stycznia.

PS. Kasia Figura też się załapała, ale chyba na materacu jej nie chcieli :(

Czy Shane

jest butch?

Luźna myśl po przeczytaniu jednego rozdziału z Zakazanych miłości Konarzewskiej i Pacewicza. Pierwsze śliwki robaczywki, jest na stronie Krytyki. O całej książce mam nadzieję uda mi się wkrótce napisać, a wkrótce znaczy wtedy, kiedy ją przeczytam, przeczytam znaczy pożyczę, bo jeśli już coś kupować, to na pewno nie serię publicystyczną KP, sorry, wolę odłożyć na Dukaja albo dobry komiks (#studenci).

A teraz nasz wielkooki szczypior z potarganymi włosami:


Zadziałało mi niestety skojarzenie totalna lesba-butch, ale tak to już bywa, kiedy obracasz stereotypami, etykietkami itp., np. próbując opisać obraz homoseksualisty w głowie przeciętnego Polaka, chociaż nigdy tam nie byłaś, bo
a) trudno wejść komuś do głowy
b) ten facet, Prawdziwy Polak znaczy, nie istnieje.

No ale z tego nieszczęsnego skojarzenia wyszła rozkmina na temat Nie ma jakiejś takiej fikcyjnej butch-super-ikony, kogoś takiego, w kim kochałyby się wszystkie laski (no wiecie, wszystkie), dużego, mocnego punktu odniesienia. No a na pewno nie jest kimś takim androgyniczna dziewczyna z serialu, w którym kiedy już bardzo fajna butch się pojawiła, to tylko po to, aby okazać się chłopakiem. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ten serial potrzebował transa, tylko to już na samym początku zostało spartolone, kiepsko rozpisane, i przekaz poszedł taki, że jeśli bujasz się słodko na boki i nosisz czapkę daszkiem do tyłu, to jesteś kaemem, bo kobiety charakteryzuje już na bardzo fundamentalnym poziomie tapeta, torebka i wydepilowane w salonie piękności nogi. Chcąc się otworzyć, zatrzaśnięto drzwi.

Znajdź Prawdziwą Laskę!

No ale wracając do Shane, to:

JEST CZY NIE JEST?




Totalna lesba, Shane, butch.

Super-butch-ikona. Widział ktoś gdzieś taką postać?

I to jest ten moment, w którym wypada się przyznać do napisania stanowczo za dużej ilości słów tylko po to, aby nie tyle zdemaskować stereotypowe, brzydkie skojarzenia we własnym, oczywiście bardziej otwartym od Gazety Wyborczej umyśle, ale aby użyć słów Shane, lesba i Pacewicz.

O prowadzących

programy w tiwi można powiedzieć wiele i wiele złego, ale tak się składa, że mogę zacząć nie od ignorancji czy lenistwa, a zwykłej poczciwości, na jakimś poziomie to jest całkiem zabawne: prowadząca ostentacyjnie omija informację, że mowa o ślubie dwóch kobiet, i zaznacza tylko, że jest to ślub w przestworzach. Nie mam zielonego pojęcia, czy było to wyreżyserowane (wątpię), i z czego wynikało, ale wyszło poczciwie. O czym mowa? O występie Gosi Rawińskiej i Ewy Tomaszewicz w tvnowskim Między kuchnią a salonem. Mała rzecz, ale symptomatyczna, bo pokazująca jak na dłoni brak języka. Zawieszenie pomiędzy tabu i akceptowaną oczywistością. Brak pewności, jak wolno, a jak nie wolno, czy już, czy jeszcze nie, a to wszystko wrzucone w przepis na program, gdzie ma być uśmiech na uśmiechu i w ogóle WOW, JAK FAJNIE. I... fajnie, że zarówno Gosia, jak i Ewa są osobami, które czują kamerę i w ogóle medium, bo udało się nadać przekaz, że to PRAWDZIWY ŚLUB PARY POLSKICH LESBIJEK. Bo nie jestem pewna, czy bez ingerencji Gosi taki przeciętny X, wcinający przed telewizorem kurczaczka z suróweczką na spóźniony obiad, potraktowałby je serio.

Co do wyczucia medium, to zawsze mi się miło patrzy i słucha programów z Anią Grodzką, prezeską Fundacji Trans-Fuzja, która tym razem odwiedziła Pytanie na śniadanie przy okazji promocji najnowszego dokumentu HBO - "Trans-akcji". Drugim gościem był Wiktor Dynarski, wiceprezes tejże fundacji, którego z niewiadomych mi powodów uczyniono "Wiktorem, transseksualistą" (Ewą Drzyzgą to trochę zajeżdża, co nie?). I trochę szkoda, że podczas tych dziesięciu minut nie dało się powiedzieć za wiele. W takich rozmowach prędzej czy później pojawiają się wątki mniej lub bardziej osobiste, Oprah i karton z chusteczkami, tu akurat nie było jakoś bardzo źle, ale i tak pojawiły się chwyty typu "Poprzednie życie", "Nie chcę, by ludzie powielali mój los", itp. Co kontrastowało z parą uśmiechniętych ludzi, którzy przyszli rozmawiać o problemie, a nie wzruszać znudzone gospodynie domowe.

Tyle powagi na dzisiaj.

Będę tu pisać,

jak tytuł wskazuje, o wymuszonych dobrych manierach.

Ale na początek The Tiger Lillies: