25 lutego 2011

Déjà vu

Miałam wczoraj niezwykłe déjà vu (entendu?) - otóż w najnowszym odcinku Glee, obejrzanym wczoraj w nocy, jest scena, która mogłaby być wycinkiem naszej wczorajszej pogadanki z P., N. i C. (muszę chyba wam nadać ksywy, bo te literki mnie dobijają; już C. jest wariacją na temat imienia w oparciu o pewną XIX-wieczną irlandzką klasykę:). Kontekst inny, binaryzm, finał bardziej gorzki, bo my sobie pretensji oczywiście nie czyniliśmy, i kawa zamiast piwa (to akurat plus; jak się okazało, wciąż nie jestem w stanie wychłeptać więcej niż pół kufla; nie smakuje mi; N., wisisz mi trzy zło!).
Cytuję:











Czyli syndrom szufladyzmu. Wariacji jest wiele.
Mówisz, że jesteś bi, bo boisz się być homo. Mówisz, że jesteś homo, bo boisz się być biseksualną zdrajczynią (jak to nam robi na wizerunek?). Mówisz, że jesteś bi, chociaż jesteś przeintelektualizowanym hetero. Mówisz, że jesteś omni, a naprawdę jesteś bi, tylko nie lubisz tego słowa, lubisz za to rozdzielać włos na czworo. Mówisz, że się nie identyfikujesz, bo się boisz. Nie identyfikujesz się, bo jesteś hetero, ale chcesz usprawiedliwić brak dziewczyny. Nie identyfikujesz się, bo masz branżofobię. Nie identyfikujesz się, bo jesteś zastraszoną lesbijką. Nie identyfikujesz się, bo gówno o sobie wiesz.
I tak bez końca. Zamknięte koło. Bo do identyfikacji przyrasta syf. Możliwości. Mity. Przykre skojarzenia. Chorobliwie budowane analogie.
Te oskarżenia są nie do udowodnienia. Podobnie, jak są nie do obalenia. Więc wyjście jest jedno.
PIERDOLIĆ TO GÓWNO.
Przepraszam za brzydkie słowa, jeśli jesteście religijni, jak mawiał pewien taksówkarz. Odsuwanie, odcinanie jest higieniczne, sterylne, bezpieczne. A uprzedzeń i myśli, które nie dają ci zasnąć, i robią prawdziwy rozjeb w głowie, nie da się po prostu wyjąć i włożyć do pojemnika w najgłębszym kąciku babcinej piwnicy.
Ja w każdym razie spróbuję się po prostu cieszyć. Bez kreślenia wykresów (na ilu Careyów Mulliganów przypada jedna Xavier Dolan?), bez refleksji nad ciałem wykraczających poza kurwa, zajebiste, śliczne, słodkie, piękne. Czas pokaże. Gdybyście mi pół roku temu powiedzieli, że będę zajadać się

to bym was chyba wyśmiała.

19 lutego 2011

Dwudusz

To było z półtora roku temu; wracaliśmy z objazdu naukowego znad morza. Nocnym pociągiem: była rezerwacja przedziałów, ale nam trafiły w bonusie dwie panie pod oknem, całkiem miłe, dzięki bogu, standard PKP, czyli gadatliwe, ale raczej nie przenoszące żadnych chorób drogą kropelkową. Obie w średnim wieku, nie przeszkadzaliśmy sobie. No i był taki moment, w którym znalazłam się sama z tymi paniami, bo wszyscy wyszli debatować na korytarz, a mi już się nie chciało. Wśród "wszystkich" była N. A ja chwytam w przerwie pomiędzy wrzaskami z mp3: chłopak to czy dziewczyna? (To było jeszcze zanim N. zgoliła pół głowy, wyraźnie komunikując światu, że jest die panzerlesbe). Wciskam pauzę i słucham (tak, to nie jest zbyt etyczne). Pierwsza pani kręci głową: dziwnie tak wygląda, mówił, mówiła... mówiło... jak dziewczyna, dziwnie ubrane, dziwnie uczesane. Może ma DWIE DUSZE? (Tu westchnienie, wskazujące na kontynuację refleksji w głębi swojej, zapewne normatywnie pojedynczej, duszy). Na to druga pani, tonem śmiałym i niemalże pożądliwym: No nie przesadzaj! Dla mnie to on zawsze będzie mężczyzną!

A dzisiaj na blogu linkowanym przez L. znalazłam



więc najwidoczniej rozkminy pierwszej Pani nie były bezpodstawne.

16 lutego 2011

Konserwa i kefir

Jakoś w następnym tygodniu wchodzi na ekrany film o wdzięcznym tytule Wszystko w porządku (w oryginale The Kids Are All Right). Przedstawiać chyba nie trzeba, raz, że oscarowy hajp swoje zrobił, dwa, że zrobił swoje także hajp branżowy. Widziałam na mieście plakaty, strasznie brzydkie zresztą, innastrona straszy mnie DAWCĄ NASIENIA/SPERMY i DWIEMA ZABORCZYMI MATKAMI. Jestem ciekawa, czy wyniknie z tego na naszym polskim poletku jakaś dyskusja, a jak już to jaka. Niestety, mam wrażenie, że film mimo dosyć łagodnej formy może okazać się trochę niezrozumiały - konserwatyzm i queer łączą się tutaj w układzie, z którym, już bardzo upraszczając, może być problem. Zarówno wewnątrz, jaki poza środowiskiem.

Pierwsze przesłanie jest rzecz jasna takie, że z rodziną ładnie wygląda się tylko na zdjęciach, a pod spodem syf. Ale nie histeryzujcie - syf jest nieodłączną częścią miłości i bliskich relacji międzyludzkich. Trzeba chyba wyznawać katolickie ekstremum, by nie zauważyć konserwy tego filmu: komunikacja wymaga wysiłku, życie to nie zabawa, partnerstwo jest rzeczą najcenniejszą, co nie znaczy, że łatwą. Pracujcie, kurwa, nad sobą, hipisiarstwo jest dla smarkaczy. Rozmawiajcie. Musicie wiedzieć, kiedy zacisnąć zęby, a kiedy zdecydować się na bolesną szczerość. I tak dalej. W imię Ojca i Syna, Matki i Córki. Tyle, jeśli chodzi o relacje między postaciami. Amen.

No ale jest jeszcze druga rzecz, czyli tożsamości. I tu już nie jest tak łatwo, bo wkraczamy na teren smętaśnych napięć homo-hetero, żeński-męski, generalnie jakieś blehanie pod patronatem ukrwienia genitaliów i głupich stereotypów.

Oczywiście o stereotypach się w kontekście tego filmu rozmawiać nie da, bo te same elementy mogą być jednocześnie konwencją i anty-konwencją, w zależności od tego, co dyskutant uzna za dominujące. Do łóżka z facetem idzie partnerka z dłuższymi włosami - no i można zinterpretować to na trylion sposobów, czyli albo paskudny stereotyp, bo femka bierze fiuta, podczas gdy butch żywi rodzinę, albo że nie, spierdalaj, jeśli Bening butch, to co druga matka po pięćdziesiątce jest butch, a tak w ogóle to odpierdolcie się od butch, chociaż w tym konkretnym przypadku, jeśli ktoś robi za alternatywę, to hipisiara Moore z tatuażami i ekożarciem. Para lesbijek i nagle pyta, ojciec, no nie, znowu - versus ale przecież to tylko pierdolenie, a z ojcem to ciekawość, trafił się facet, który stanowi przeciwwagę dla zasadnicznej, surowej matki, tyle, wio! Ilość stereotypów i znęcających się nad nimi dyskusji (patrz kwestie wizerunkowe) jest tak ogromna, że musi prowadzić do wykluczania się - stąd mój wniosek, że rozmawianie o filmie Cholodenko pod tym właśnie kątem jest zupełnie bezowocne. The Kids Are All Right lepi się od przezroczystego kefiru - jeśli nie przyjmiemy decyzji bohaterów, jeśli będziemy obserwować ich pod kątem płci tylko po to, by wcisnąć w jakąś matrycę, to wyjdzie chryja, bo film może być jednocześnie bardzo pro i bardzo anty, czyli zupełnie bez sensu. Tam jest taka scena, kiedy matki tłumaczą synowi, czemu ich ulubionym pornolem jest pornol gejowski. Moore, hipisiara, tłumaczy, że seksualność jest zaskakująca i płynna. I tego chyba powinniśmy się trzymać. Pod koniec Moore wrzeszczy Markowi Ruffalo do słuchawki, że jest lesbijką i aby się odpierdolił. Nie jest to jednak deklaracja typu jednak wolę kobiety, nie podobało mi się z tobą - widzę tu raczej oderwanie terminu od sztywnej, zacementowanej definicji (lesbijka - kobieta homoseksualna, zainteresowana tylko kobietami). Seks z facetem nie kruszy tożsamości les, bo jak można ukruszyć coś płynnego? "Lesbijka" zdaje się być określeniem pomocnicznym, "w przybliżeniu", nomen omen - "orientacyjnym". Seksualność ma różne wymiary, a seks różne formy, tożsamości budujemy z różnych klocków, niekoniecznie w bardzo spójne konstrukcje. Ludzie przyciągają się na wielu poziomach. Słowem: spierdalaj. Spierdalajcie, polityczne konteksty, stare debaty, odbijające się czkawką spory o dildo.

Ocena filmu: ciekawszy niż się wydaje, chociaż chyba najlepszą rzeczą, jaką dała Cholodenko światu, jest naćpana Patricia Clarkson w czarnej skórze (nie widziałam Laurel Canyon) (Patricia, jeśli to czytasz - #loveu!!) (nie lubię High Art).

12 lutego 2011

Blanty nowe: 5x3 (Mini)

Ze Skins jest różnie: zdarzają się odcinki kiepskie, połowa bawi, ale nie jakoś bardzo, do samych opowieści przywiązują bohaterowie i odcinki-perełki. Trudno oceniać ten serial z dystansu: z daleka najciekawszą rzeczą wydaje się sama koncepcja, odpowiadająca zarówno za wzloty, jak i upadki, pomysł na przedsięwzięcie, które spróbuje uchwycić doświadczenie współczesnego nastolatka tu i teraz, czyniąca fundamentem realizacji współpracę młodszych i starszych. I najciekawsze jest to, że za siłę Blantów, najmocniejsze historie, autentyzm, fabularno-emocjonalne mięcho - odpowiadają często właśnie ci młodsi. Po pierwsze aktorzy, ponoć współtworzący swoje role. Po drugie scenarzyści, którzy na przestrzeni czterech serii zdążyli już wyrobić sobie wśród fanów własną markę. Georgia Lester, autorka mojego ulubionego odcinka komediowego, czyli Pandory, i najlepszej w serii czwartej Katie, jest tego przykładem: młode nazwisko (rocznik '88 czy coś) zapowiada świetny epizod i to się sprawdza, podobnie jak sprawdzali się Jack Thorne czy Ben Schiffer (a nie sprawdzał się młodszy z ojców serialu, wielbiciel absurdu, Jamie Brittain).

Mini ogrywa klasyczny schemat pt. Nie jest tak, jak myśleliście, ale robi to z mocą przynależną najlepszym odcinkom Skins. Wydobywa smutek z groteski. Przygląda się głupim, antypatycznym istotom, pokazuje różne racje, ale bez kapania lukrem. Mini nadal nie daje się lubić, w całym swoim nieszczęściu i rozpaczliwym klejeniu gęby pozostaje stworzeniem, od którego lepiej trzymać się z daleka. Blanty nie usprawiedliwiają, a jedynie przesuwają akcenty. Póki co piąty sezon wyraźnie kopie w sposobach budowania tożsamości - najpierw Rich ze swoim metalem, teraz Mini, która musi być najlepsza, perfekcyjna, doskonała. Ciekawa jest ta doskonałość, złożona z idealnego barbie-wyglądu, przez trzymanie faceta pod pantoflem i zaklęcia kochania, po utrzymywanie, że ma się doświadczenia seksualne gdzieś w połowie pomiędzy dziewictwem a tzw. puszczalstwem (w wieku lat szesnastu, na boga). Mini jest żałosną atrapą kobiety dorosłej, próbuje realizować w liceum model Idealnej Żony z wyższej klasy średniej, elegancja-srancja, akcje charytatywne, och i ach. Historia prowadzi do smutnych wniosków: im więcej sztucznych uśmiechów i sztucznej opalenizny, tym więcej pęknięć. Niby rzecz oczywista, ale finał przecież nie przynosi olśnienia ani katharsis - sądząc po zwiastunach kolejnego odcinka, dziewczę pozostaje w swoim zaklętym kole. Póki co trzecia generacja nie daje się lubić. I dobrze.

10 lutego 2011

W Muzeum Tolerancji

Pani Marta Konarzewska ma najwidoczniej pecha. Założyłam tego bloga, aby magazynować tu swoje okołotęczowe ALE, które w przeciwnym razie, zgodnie z zasadami kultury oralnej powtarzane do usranej śmierci krewnym i znajomym Królika, przyczyniłoby się do powolnej (?) alienacji mnie z tak przyjaznego przecież i wyrozumiałego środowiska. To raz. Dwa, mam kilka rachunków do zapłacenia, to znaczy tekstów do napisania, które obiecałam już dawno temu kilku osobom, a które wciąż się ociągają (teksty, nie osoby). Jeden z nich, ten związany z moją wyrafinowaną ksywą (patrz w prawo), miał się zaczynać cytatem z artykułu pani Marty Konarzewskiej, z którym miałam się zgodzić, i to tak na całego, ojejku jej, co za synchro. No ale ja się opierdalałam, a pani Konarzewska nie, co owocuje tym właśnie postem: ja przyklejona do reanimowanego laptopa, pani Konarzewska w tvnowskiej Uwadze, i żadnej synchronizacji, tylko moje ALE, ALE, ALE..., które zaraz przejdzie w przedłużone NIEEE.

Tu analizowany materiał: tekścior zwany treścią i film zwany wideo.

Zajawka jest taka, że Lubiana przez uczniów i ceniona za pedagogiczny talent młoda polonistka zrezygnowała z pracy w liceum, bo jej koledzy nauczyciele nie mogli znieść tego, że jest lesbijką. – W pokoju nauczycielskim odwracano się od mnie – mówi Marta Konarzewska.

Ale po kolei.

Jeśli ktoś nie czytał, to tutaj tekst Konarzewskiej z lipca. Bardzo ważny. I bardzo dobry w opisaniu schizofrenicznej szkolnej rzeczywistości - nie tylko, że homofobia, ale w ogóle inność, układy i zależności, hierarchie, walka o autorytet, wszystko pokryte warstwą pedagogicznej papki. A tutaj afera kocia, późniejsza, która zrobiła mi niezłe wtf. Tyle wystarczy.

Teraz o TVN.

Kilka miesięcy temu Marta Konarzewska zdecydowała się otwarcie powiedzieć, że jest... lesbijką. Niestety, po tej deklaracji nie pozostało jej nic innego jak... zmienić pracę.

Zaczyna się więc hardkorowo: nauczycielka robi coming out i z tego powodu musi się wynieść z miejsca pracy. To nie jest zdanie, nad którym ktoś, kto sam zaznał homofobii w jakiejkolwiek formie (i innych pokrewnych wykluczeń), musi się długo zastanawiać. Homofobia jest perfidna, niewidzialna, wykorzystuje szepty i milczenie, rzadko przechodzi w krzyk. Homofobia żeruje na komunikacyjnych dziurach, żywi się lękiem. Pasożyt refleksji, przekształcający interpretacje w nowotwór z przerzutami. Wiemy to, czujemy, i dlatego to zdanie wydaje nam się niewarte uwagi: powiedziała, że jest lesbą, więc wyleciała. Ale przecież: jak powiedziała? gdzie powiedziała? I tu zaczynają się schody. Szkoła nie chce z TVN gadać, i ja się nie dziwię. Nie po kociej aferze. Ale w reportażu zieje wielka czarna dziura. Bo nikt nawet nie pyta, czemu się wkurwili. Akcent zostaje położony na orientacji Konarzewskiej, a nie jej coming-oucie. A to są dwie oddzielne rzeczy.

To znaczy tak: ja nie chcę szkoły bronić. Nie mam zielonego pojęcia o IX Liceum w Łodzi, w samej Łodzi byłam dwa razy w życiu, trzy tygodnie w szpitalu dziecięcym, miałam sześć czy siedem lat. Koniec. I przeszłam przez ten nasz polski system edukacyjny, wiadomo: nie ufam (kto mnie zna, wie, jak bardzo). Ale odejście ze szkoły za BYCIE lesbijką - to jest radykalna teza. Raz, Marta Konarzewska nie musiała wiertarką robić dziury w drzwiach szafy, bo przecież działała, pokazywała się (patrz książka Graff, jeśli już się trzymamy Uwagi), pisała. To nie jest sytuacja typu społeczność dwa i pół tysiąca, wiejska podstawówka, każdy zna każdego, o wpływy walczą ksiądz proboszcz i żona byłego pierwszego sekretarza (od dwudziestu lat zajmująca lożę pod amboną), sensacja goni sensację, pedały nie u nas, tylko w mieście, TYLKO W MIEŚCIE, POWTARZAM. Dwa, czyli forma coming outu aka szkoła na widelcu, a konkretnie w najważniejszym polskim dzienniku, nie poraz pierwszy zresztą. Cytuję: Kiedy dyrekcja szkoły chciała ukarać dwie uczennice za opublikowanie na blogu zdjęć - zdaniem szkoły "propagujących homoseksualizm" - nauczycielka wstawiła się za nimi i nagłośniła sprawę w mediach. "Pamiętam taką strasznie nieprzyjemną sytuację, dzień po ogłoszeniu tego pierwszego artykułu o dziewczynach, kiedy weszłam do pokoju nauczycielskiego i ludzie się po prostu odwrócili, dosłownie. To jest już groteska". No kurwa, jest, ale nie tylko tam, gdzie pokazuje telewizja. Oceniając to, co możemy wyczytać z Wyborczej, to tak, szkoła zrobiła coś absurdalnego. Nie kwestionuję, że taka sytuacja mogła mieć miejsce (spotkałam się z gorszymi). No ale musimy rozdzielić pewne sprawy. Raz, katastrofalną prawdopodobnie decyzję dyrekcji. Dwa, miejsce homoerotyki w całej aferze; nagłówki nie wspominają o pro-anie, od czego się miało zacząć, teksty ledwo się po tej anoreksji prześlizgują. Trzy, sprawy szkolne versus Gazeta Wyborcza. Nie przedostatnia strona lokalnej, nie plota na forum łódzkim (pewnie mają coś takiego; nie życzę nikomu bycia bohaterem flejmu w takim miejscu): artykuł w najważniejszym polskim dzienniku. Najważniejszym i mega-opiniotwórczym. Pan z TVNu o "nagłośnieniu sprawy w mediach" mówi jak bohaterowie Tarantino o zabijaniu, czyli jak o jedzeniu lodów. Nie no, sorry - bieganie z takim syfem do Wyborczej to nie jest codzienność. Pozwolę sobie tego teraz głębiej nie analizować - ale bez względu na to, czy uznamy awanturę z dziewczynami za słuszną, co w niej będziemy popierać, a co odrzucimy (opcji jest cała masa), widać jak na dłoni, że Konarzewska w chwili opublikowania Jestem nauczycielką i jestem lesbijką miała już z ciałem pedagogicznym na pieńku. Proste wynikanie - coming out prowadzi do ostracyzmu, więc odchodzę - staje pod znakiem zapytania.

Jak było/jest naprawdę, nigdy się nie dowiemy, zresztą to pytanie o naprawdę wydaje mi się strasznie naiwne. Ale bije po oczach brak próby dystansu, druga strona jako zbieranina czarnych charakterów z zamazanymi twarzami, brak pytań. A tu jest gdzie wiercić. Marta Konarzewska mówi o homofobii w białych rękawiczkach - i słusznie. Ale w wydaniu Wyborczej, a teraz TVNu, sprawa kończy się na jesteś-nie jesteś, mówisz-nie mówisz, chcą-nie chcą. A przecież tu rusza lawina dylematów spod znaku publiczne/prywatne. Gdzie media, gdzie życie. Czym jest coming out. Jak dorastać - i w ogóle żyć - w sieci domysłów i intuicji. Wrzask versus metoda małych kroczków. I: jeśli krzyczeć, to jak? (No, wiem, że to śmierdzi amerykańską kablówką).

Flaki mi się kurczą na hasło homopropaganda. Hasło, które znaczy na ogół tyle, co słynne obnoszenie się, dla wtajemniczonych: prawda. Ale potem robi się jakaś afera z sikaniem na kartkówki - i ręce opadają. Wóz zaczyna się rozpędzać. A ja mam wrażenie, że ktoś wpada w pułapkę: prajdu z jednej strony, współczucia z drugiej. Argument równi pochyłej jest złym argumentem, ale argument, że takie historie "chwytają" w tzw. "prawicowej" retoryce, to chyba już banał. Ale banał, na który warto zwrócić uwagę, by się nie zachłysnąć (i prajdem, i współczuciem). Wulgaryzowanie problemu, te wszystkie nie może uczyć, bo powiedziała, że jest les, może nas kiedyś postawić w nieciekawej sytuacji typu


a przecież nie możemy sobie na to pozwolić.

Tendencyjność jest bleh, nawet, jeśli robi nam dobrze.

7 lutego 2011

Powrót kuciapki

Gdy bycie singlem przestaje być cool, doładuj się miłością, nim skończy się twa gra.

Najlepiej miłością do tagline'a z dołu:



(W oryginale jest to "Get the Hot Girl. Defeat her evil exes. Hit love where it hurts").

I trochę czułości dla opisu fabuły (przytaczam ze strony dystrybutora, TiM Studio):

Scott Pilgrim (Michael Cera), 22-letni bezrobotny basista zespołu rockowego Sex Bob-omb, spotyka dziewczynę swoich marzeń. Zakochany po uszy chłopak nie przeczuwa, że miłość do pięknej nieznajomej już wkrótce wywróci jego życie do góry nogami. Aby zdobyć serce Ramony Flowers (Mary Elizabeth Winstead), będzie musiał pokonać jej siedmiu byłych chłopaków.

A oto siedmiu byłych chłopaków Ramony Flowers:



Jeśli coś was zastanowiło,



to śpieszę z wyjaśnieniami:
Chyba niemożliwe jest, by dystrybutor nie znał filmu, który wprowadza na rynek. Opis tylko pozornie kłóci się z okładką (nie mówcie mi, że okładka nie sugeruje, że ci byli to właśnie zgraja za plecami Cery i Winstead). Zaznaczony pętelką chłopak to kaem-transwestyta, nieukrywający swojej wyjątkowej tożsamości...



...NOT.

Nie, to jednak nie ten film. Może ktoś taki kiedyś nakręci, no bo co, kurcze blade, i może to nawet będę ja. Ale jeszcze nie. Na razie tylko #ojej dla dystrybutora.

4 lutego 2011

Jane Lynch zamawia szejka proteinowego


Naprawdę!
Możecie sami sprawdzić: sezon 2, odcinek 3, Loneliest Number.
To ten, w którym pojawiają się


których te 4 lata temu nie tylko nie kojarzyłam z tytułową piosenką, ale i nie kojarzyłam w ogóle.
A Sue Sylvester powraca już pojutrze...

3 lutego 2011

Dzika polityka

Do przeczytania, obowiązkowo: wywiad z EwąiGosią we wczorajszej Polityce, bo rozsądku nigdy za mało, i rzadko słyszy się głosy obejmujące tak wiele perspektyw i różnorodność doświadczeń.
I artykuł Wróblewskiego Długie umieranie westernu, gdzie czytamy, że
rosnącej popularności westernu nie zdołał przyhamować nawet Ang Lee, kwestionujący w "Tajemnicy Brokeback Mountain" aksjomat heteroseksualnej orientacji kowbojów. Po tym, jak jednocześnie ruszyła z kopyta produkcja telewizyjnych seriali (m. in. "Deadwood", "Na zachód", "Przerwany szlak"), lody ostatecznie zostały przełamane i powrót mody do westernowej tematyki stał się faktem.
A się martwiłam, że już nigdzie nie przeczytam o kowbojach z Brokeback Mountain. Widać martwić się nie było trzeba, bo myśl wciąż żywa. Tak, rozumiem, że postaci Ledgera i Gyllenhaala są osadzone w pewnym kontekście, że męska robota itd., odpady po kowbojstwie. Ale gdzie tam western? Równie dobrze można na miejsce Tajemnicy wsadzić dowolny film na temat męskości w kulturze amerykańskiej, takiego Zapaśnika np., sens podobny.
Dwa, myśl Wróblewskiego zupełnie się rozpada w momencie, kiedy wspomina on Deadwood. HBO poszło szlakiem Eastwooda, dekonstruując, niszcząc, topiąc przyrośnięte do scenografii Dzikiego Zachodu fabuły w urynie i błocie. Cóż, wystarczyłoby skorzystać z Gugli, by zamiast marudzić o Brokeback Mountain, napisać o kwestionowanej przez naturalistyczny, obyczajowy serial heteroseksualnej męskości Wild Westu. Spośród głównych bohaterów Deadwood prawie połowę stanowią kobiety. Bardzo różne. Fascynujące. Wątek homoseksualny też jest i w ogóle. No naprawdę - niepotrzebne te owce...

Łapię się czasem

na myśleniu kategoriami totalnie oderwanymi od rzeczywistości, byleby coś zabrzmiało jak ładna sentencja (typu dla dziewczyn nie-hetero przyjaźń to perwersyjna gra wstępna, przekonanie więcej niż szkodliwe, ze szkodą dla środowiska promowane w L Wordzie) albo opis-zjawiska-w-pigułce (lesby coś tam). Potem wstyd i masowanie skroni. Jak wczoraj: N. przydreptała z najnowszą Repliką, w środku artykuł o Nieformalnej Grupie Pomoże, na której bloga możecie zajrzeć klikając tutaj. Przy tekście, wiadomo, zdjęcie. I odezwała się w A. albo we mnie mała fiksacja na punkcie subkultur: "wszystkie tak samo wyglądają w tej branży". To znaczy tak, ma branża, przynajmniej ta, z którą mam styczność, swoje mody i trendy, co jest zresztą zupełnie naturalne i zdrowe, ale żeby #kopiujwklej? Do tego na tej konkretnej fotografii - nienienie, przekrój jak na zdjęciu klasowym z ogólniaka. OK, większość z dziewczyn jest w czarnych bluzkach bez rękawów, ale do diabła - i tu się reflektuję i mówię, "striptizu nie będzie, ale coś wam pokażę", i rozpinam dwa guziki swojej ulubionej czarnej koszuli. Na co A. zaczyna się chichrać i ściągać tą swoją zieloną bluzę z kapturem, tej w której wygląda jak pomocnik świętego Mikołaja. No bo kurde, trudno nie mieć w szafie czarnej wąskiej na ramiączkach. Czarna wąska na ramiączkach - zawsze i wszędzie i do wszystkiego. Chyba że jesteś jak N.: jedyna lesbijka z nas trzech, nie to co my ze swoim Odpierdol się prajdem, lesba pancerna w koszulce Depeszów, co ją przestali na ulicy z chłopakiem mylić dopiero gdy pół głowy ogoliła. Taki mały twist na koniec, a ponieważ nie mam ilustracji, wkleję bohaterkę replikowych transakcji, no bo co, kurcze blade, blog jest dla dorosłych, dałam ostrzeżenie, teraz skorzystam z przywilejów: