
Mini ogrywa klasyczny schemat pt. Nie jest tak, jak myśleliście, ale robi to z mocą przynależną najlepszym odcinkom Skins. Wydobywa smutek z groteski. Przygląda się głupim, antypatycznym istotom, pokazuje różne racje, ale bez kapania lukrem. Mini nadal nie daje się lubić, w całym swoim nieszczęściu i rozpaczliwym klejeniu gęby pozostaje stworzeniem, od którego lepiej trzymać się z daleka. Blanty nie usprawiedliwiają, a jedynie przesuwają akcenty. Póki co piąty sezon wyraźnie kopie w sposobach budowania tożsamości - najpierw Rich ze swoim metalem, teraz Mini, która musi być najlepsza, perfekcyjna, doskonała. Ciekawa jest ta doskonałość, złożona z idealnego barbie-wyglądu, przez trzymanie faceta pod pantoflem i zaklęcia kochania, po utrzymywanie, że ma się doświadczenia seksualne gdzieś w połowie pomiędzy dziewictwem a tzw. puszczalstwem (w wieku lat szesnastu, na boga). Mini jest żałosną atrapą kobiety dorosłej, próbuje realizować w liceum model Idealnej Żony z wyższej klasy średniej, elegancja-srancja, akcje charytatywne, och i ach. Historia prowadzi do smutnych wniosków: im więcej sztucznych uśmiechów i sztucznej opalenizny, tym więcej pęknięć. Niby rzecz oczywista, ale finał przecież nie przynosi olśnienia ani katharsis - sądząc po zwiastunach kolejnego odcinka, dziewczę pozostaje w swoim zaklętym kole. Póki co trzecia generacja nie daje się lubić. I dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz