(jako post scriptum do poprzedniego posta)
(vide Włochaty i Dziwaczny)
(czy blogspot dyskryminuje transgify?)
(jako post scriptum do poprzedniego posta)
(vide Włochaty i Dziwaczny)
(czy blogspot dyskryminuje transgify?)
OSOM!
(Jakby nie było wyraźnie: aby potwierdzić swoją męskość, Max decyduje się w końcu na związek z mężczyzną, zostaje gejem, wykorzystując jeden z istniejących fantazmatów, wedle których męski homoseksualizm jest kwintesencją "prawdziwej męskości". A w ostatnim, szóstym sezonie Max w konsekwencji swego gejowskiego związki zachodzi w ciążę.)
Tak sobie myślę, że nazywanie transfaceta transseksualistką i związek z kolesiem implikujący gejozę to nie jest najlepsza metoda na pisanie o płynnościach tożsamościowych, ale pewnie nie mam racji, jako że Autor - wedle wydawniczych informacji - pracuje nad Przewodnikiem Krytyki Politycznej po LGBT.
Wykorzystano zdjęcia W. z książki SERIALE. PRZEWODNIK KRYTYKI POLITYCZNEJ.
Zbieram się do napisania o tym filmie od wczoraj i nie potrafię. To trochę jak machanie czytelnikom przed oczami majtaskami wyciągniętymi z kosza na brudy. Zbyt intymne - i nie przystoi.
Problem bierze się ze sposobu, w jaki piszemy o kinie. W sensie: aktorstwo, scenariusz, zdjęcia, muzyka. Bo w takim przypadku mogę głównie marudzić. Bo to, co najważniejsze, w sensie tekst, zostało zjebane tuż ponad podstawą. To znaczy nikt nie przyszedł do pana reżysera i nie powiedział: to wypierdolić, to i tamto także.
Ale po kolei.
Kuba Gierszał daje czadu swoim nie-dawaniem czadu, daje czadu w swoim zamknięciu, czasami nadekspresji, ale głównie nie-byciem, patrzeniem, mamrotaniem. Ciało ma blade i jakieś takie nieprzyjemne, mam wrażenie, jakbym patrzyła na wielki posąg z gumy. Niepotrzebnie farbowali mu włosy i prostowali grzywkę: potrzebne to komu?
To pytanie zresztą można zadać całemu mrowiu za plecami głównego bohatera. Po co rodzice tacy nadziani, skoro każdy awanturować się może: zapewniłem ci wszystko, a tobie się w dupie przewraca? masz lepiej niż ja, a tu takie humory. Od górnika po stoczniowca. Jak kraj długi i szeroki. Po co ta nadmierna estetyzacja, te rezydencje, Ukrainki, limuzyny? Tu potrzebna była zwyczajna rodzina, z gadżetami przezroczystymi, bo przecież nieistotnymi. Sala samobójców nie jest filmem o emo; nie jest też pokoleniowym manifestem. Jest filmem o cierpieniu, o egzystencjalnym pierdolniku, który bierze się znikąd, przychodzi, łapie za gardło, sprawia, że z całego Donniego Darko pamiętasz tylko
And I find it kind of funny
I find it kind of sad
The dreams in which I’m dying are the best I’ve ever had
a nie że był tam Królik Frank, smerfy i podróże w czasie.
Podobnie niepotrzebna jest ta cała - tendencyjnie uruchamiająca wiele zbędnych kontekstów - stylizacja, prywatne szkoły i w końcu to nieszczęsne wirtualne gówno, przez które film grzęźnie na emocjonalnej mieliźnie, a pięciominutowe sceny w MU-like świecie wprowadzają mój mózg w stan uśpienia. Bez wątku sieciowej gierki film byłby lepszy sto razy; bo o ile ryjokniga wielce ok (200 komciów - to robi wrażenie!), podobnie filmiki z serduszkami, to sama animacja naprawdę po chuja. Po chuja, bo przecież tyle tam materiału na znakomity (!) film. Rodzice plus szkoła plus wspomniany pierdolnik. Kino podejmujące tematykę coming outu gówniarzy rzadko kiedy mnie przekonuje. Tytuły, które oglądam, czując synchro, a nie zażenowanie, mogłabym liczyć na palcach. Beautiful Thing np. Albo C.R.A.Z.Y. Ostatnio - Zabiłem moją matkę. I jeszcze parę. Niewiele. Sala samobójców niby bazuje na stereotypach. Ale, kurwa, nie. Bo to jest wszystko prawdziwe. Nawiedziły mnie flashbacki. Tak natrętne, że chodzą za mną od wczoraj. Nie myślałam, że mam jakąś traumę związaną z panienkami, które wyciągają języki i dają sobie buzi, tak dla jaj, ojejku, jak lesbijki - a przecież w kinie zamknęłam oczy, zasłoniłam rękami uszy. Paranoja, w którą wkręca się Dominik, wywołała ciary. Uciec, jak najszybciej, teraz, zaraz, na zawsze. Nawrzeszczeć, wkurwić, odwrócić uwagę.
W dupie się poprzewracało. Jakaś moda na to gejostwo?
Na podstawie tej - jakże ojcowskiej! - kwestii można by mówić o wielu problemach przedstawionych w Sali samobójców. Tyle zostało powiedziane. Wszystkiemu można zaprzeczyć. Czasami wydaje się, że dotarliśmy do ściany. Awantury z rodzicami bardzo przekonujące. Rodzina przeżarta strachem, nieufnością jak nowotworem zdiagnozowanym w ostatnim stadium. Tu film trafia w sedno. Wbija szpilę. Przypomina najmroczniejsze, krwawe nastoletnie fantazje.
Wyszłam z kina przygnębiona. Więc to chyba nie może być zły film, chociaż jest dziurawy, przegięty, przeestetyzowany, nachalny tam, gdzie wystarczyło wyrzucić poza kadr kilka szpanerskich gadżetów.
Ładnych foć nie ma, więc może znowu Donnie
i oczywiście
A teraz żarty na bok. Jednym z plusów bycia nie-lesbijką jest fakt, że nikt już nie wygarnie twojej matce. Gorąco zachęcam więc do dekonstruowania zerojedynkowych identyfikacji! Zmiana polityki zabawkowej z dziewczyńsko-lalkowej na chłopięco-klockową (lalkowa prowadziła co najwyżej do
w kącie pokoju) nigdy nie była tak pozytywna! W imię Matki i Córki, no!
Obiecuję napisać kiedyś o Namiętności, może nawet niedługo, bo trzymam ją przy łóżku i podczytuję rozdziałami. Dzisiaj będzie w paru słowach o Wolności na jedną noc. W pierwszym numerze reaktywowanej Furii Marta Konarzewska twierdzi, że Winterson "nie pisze o seksie. Bo w zamian za to - pisze seks".
I może to jest klucz do tej książki, która drażni czule, a potem rozczarowuje. Znowu drażni i znowu zawodzi. I tak przez całą lekturę.
Paradoksalnie (?) ta późna (2000 rok) powieść autorki Namiętności bardziej eksponuje to, co stanowi siłę tej prozy. Tą siłą jest zmysłowość. Zmysłowość, która nie ginie w potoku ochów i achów. Jak większość pisarzy, Winterson jest znacznie lepsza, gdy opisuje, niż kiedy rozmyśla. W Wolności jest stanowczo za dużo rozmyślania, za dużo babrania w miłości, krojenia serc. Strony nieprzyzwoicie pretensjonalnych wyznań.
Ale przecież obok tego są też historie. Te konkretne: o tulipanach, o Ginewrze i Lancelocie, Francesce i Paolo. Na nich też ciąży Brzemię wyczerpanego stylu. Ale ten kicz jest przyjemny, kampowy. Przegięta estetyka mizdrzy się do czytelnika. Mizdrzą się kolory, smaki, zapachy. Bohaterowie Winterson dużo czasu poświęcają słuchaniu, patrzeniu. I jedzeniu. Kelnerka zabrała puste talerze i przyniosła lody w brązowo-żółte paski, tej samej barwy co sufit i ściany. Miały wręcz ten glazurowy wygląd lat trzydziestych: zdobiący je wianuszek z wiśni przywodził na myśl odciski ust Garbo. Nie zjadłaś jednej, wsunęłaś mi ją do ust. Cytat przypadkowy, akurat tu złamała się źle klejona okładka (w złym klejeniu wydawnictwo Rebis specjalizowało się, odkąd sięgam pamięcią). Nieważne.
To krótka powieść, jej przeczytanie zajmuje godzinę czy dwie. Rozdziały są krótkie, styl waha się pomiędzy skrajnościami, raz barokowy, raz rozwodniony, kiedy Winterson grafomańsko rozmyśla. Ale zapisano w niej dostatecznie wiele fantazji. Narrator(ka) ubiera się w dziesiątki kostiumów, tworzy alternatywne życiorysy, wciela się w literackie postaci. Zmienia dekoracje. Rzeczywiście, w tej książce istnieje tylko wieczne teraz: przewijanie osi czasu jest scenograficzną zabawą i próbą spełnienia. Kto nigdy nie zakochał się w kimś, kto zamiast wnętrzności miał słowa, ten nie zrozumie. W tym miejscu Winterson - zapewne nieświadomie - komentuje Namiętność, bo z tym kultem Villanelle to szczera prawda. Postać w moim avatarze też jest troszkę literacka: jest bohaterką powieści detektywistycznych dla dzieci, która zjawia się w życiu głównego bohatera, by zdemaskować jego rodziców i uwieść starszą siostrę.
Więc właściwie Wolność na jedną noc jest o seksie nawet wtedy, kiedy nie jest. A może właśnie szczególnie wtedy.
Niczego nie zdradzę, pisząc, że nikt się tutaj nie spełni, i że zamiast miłości czytamy o tęsknocie, pogoni za Kimś. Już to znamy, wszak Namiętność o tym była. Była lepszą literaturą, lecz podobieństw tym książkom nie sposób odmówić. W niedoskonałościach Wolności widać obsesje Winterson wyraźniej. I to też jest - mimo wszystkich ale - interesujące.
Do napisania.
Lepiej późno niż wcale jest bardzo cenną audycją, lecz aby było słuchalne przez więcej niż pięć minut, potrzebny był Naprawdę Fajny Gość. Dwa dotychczasowe odcinki Katarzyny Szustow mają nie tylko naprawdę fajnych gości (najpierw Furja, czyli Agnieszka Weseli, a w drugim odcinku Anu Czerwińska - ja nie wierzę w jej wiek, nie wierzę), ale i fajną prowadzącą. Więc jest myśl, więc jest język, więc klikajcie i słuchajcie audycji z 13 i 27. Płynności, kategorie, słowniki plus historia, a w tle
aby post nie był łysy.