25 marca 2011

Transseksualna Moira zostaje gejem

OSOM!



(Jakby nie było wyraźnie: aby potwierdzić swoją męskość, Max decyduje się w końcu na związek z mężczyzną, zostaje gejem, wykorzystując jeden z istniejących fantazmatów, wedle których męski homoseksualizm jest kwintesencją "prawdziwej męskości". A w ostatnim, szóstym sezonie Max w konsekwencji swego gejowskiego związki zachodzi w ciążę.)

Tak sobie myślę, że nazywanie transfaceta transseksualistką i związek z kolesiem implikujący gejozę to nie jest najlepsza metoda na pisanie o płynnościach tożsamościowych, ale pewnie nie mam racji, jako że Autor - wedle wydawniczych informacji - pracuje nad Przewodnikiem Krytyki Politycznej po LGBT.

Wykorzystano zdjęcia W. z książki SERIALE. PRZEWODNIK KRYTYKI POLITYCZNEJ.

19 marca 2011

Skins, so good, so queer

Skins Spoilers


Also: zamierzam do stycznia składać ofiarę bóstwu telewizji (znając jego spryt, jest nim pewnie Hermes), aby żaden pajac pokroju Jamiego Brittaina nie sparował Mini i Franky, i żeby Mini nie okazała się homo. Autorzy najszybszego zhomiczenia w historii TV (pacz: Mowa Naomi dwie minuty przed końcem sezonu 4) muszą jakoś odpokutować swoje grzechy, a ja po sezonie piątym wierzę, że mogą. Wbrew temu, co myśli moja ulubienica Heather Hogan, autorka recapów poprzednich serii i autorka artykułu o wdzięcznym tytule Franky Fitzgerald kisses Mini McGuiness (#żeco), a także kilku moich dobrych kolegów (ok, właściwie to jeden... ale wiem, że będą następni;), można to rozkręcić ciekawiej, bez palenia przewrotności tego wątku i zrzucania problemów z seksem na bycie, kurwa, homo. Bo wiecie, jest jeszcze mnóstwo innych opcji, w których możesz topić sobie kolana, zbyt długo patrząc na cycki, no i te cielesne obsesje Mini też wołają o swoje pięć minut.
/Skins Spoilers
Na koniec trajla (lubię oglądać trajlery po obejrzeniu całości)

16 marca 2011

Notka samobójcza

Zbieram się do napisania o tym filmie od wczoraj i nie potrafię. To trochę jak machanie czytelnikom przed oczami majtaskami wyciągniętymi z kosza na brudy. Zbyt intymne - i nie przystoi.

Problem bierze się ze sposobu, w jaki piszemy o kinie. W sensie: aktorstwo, scenariusz, zdjęcia, muzyka. Bo w takim przypadku mogę głównie marudzić. Bo to, co najważniejsze, w sensie tekst, zostało zjebane tuż ponad podstawą. To znaczy nikt nie przyszedł do pana reżysera i nie powiedział: to wypierdolić, to i tamto także.

Ale po kolei.

Kuba Gierszał daje czadu swoim nie-dawaniem czadu, daje czadu w swoim zamknięciu, czasami nadekspresji, ale głównie nie-byciem, patrzeniem, mamrotaniem. Ciało ma blade i jakieś takie nieprzyjemne, mam wrażenie, jakbym patrzyła na wielki posąg z gumy. Niepotrzebnie farbowali mu włosy i prostowali grzywkę: potrzebne to komu?

To pytanie zresztą można zadać całemu mrowiu za plecami głównego bohatera. Po co rodzice tacy nadziani, skoro każdy awanturować się może: zapewniłem ci wszystko, a tobie się w dupie przewraca? masz lepiej niż ja, a tu takie humory. Od górnika po stoczniowca. Jak kraj długi i szeroki. Po co ta nadmierna estetyzacja, te rezydencje, Ukrainki, limuzyny? Tu potrzebna była zwyczajna rodzina, z gadżetami przezroczystymi, bo przecież nieistotnymi. Sala samobójców nie jest filmem o emo; nie jest też pokoleniowym manifestem. Jest filmem o cierpieniu, o egzystencjalnym pierdolniku, który bierze się znikąd, przychodzi, łapie za gardło, sprawia, że z całego Donniego Darko pamiętasz tylko

And I find it kind of funny
I find it kind of sad
The dreams in which I’m dying are the best I’ve ever had

a nie że był tam Królik Frank, smerfy i podróże w czasie.

Podobnie niepotrzebna jest ta cała - tendencyjnie uruchamiająca wiele zbędnych kontekstów - stylizacja, prywatne szkoły i w końcu to nieszczęsne wirtualne gówno, przez które film grzęźnie na emocjonalnej mieliźnie, a pięciominutowe sceny w MU-like świecie wprowadzają mój mózg w stan uśpienia. Bez wątku sieciowej gierki film byłby lepszy sto razy; bo o ile ryjokniga wielce ok (200 komciów - to robi wrażenie!), podobnie filmiki z serduszkami, to sama animacja naprawdę po chuja. Po chuja, bo przecież tyle tam materiału na znakomity (!) film. Rodzice plus szkoła plus wspomniany pierdolnik. Kino podejmujące tematykę coming outu gówniarzy rzadko kiedy mnie przekonuje. Tytuły, które oglądam, czując synchro, a nie zażenowanie, mogłabym liczyć na palcach. Beautiful Thing np. Albo C.R.A.Z.Y. Ostatnio - Zabiłem moją matkę. I jeszcze parę. Niewiele. Sala samobójców niby bazuje na stereotypach. Ale, kurwa, nie. Bo to jest wszystko prawdziwe. Nawiedziły mnie flashbacki. Tak natrętne, że chodzą za mną od wczoraj. Nie myślałam, że mam jakąś traumę związaną z panienkami, które wyciągają języki i dają sobie buzi, tak dla jaj, ojejku, jak lesbijki - a przecież w kinie zamknęłam oczy, zasłoniłam rękami uszy. Paranoja, w którą wkręca się Dominik, wywołała ciary. Uciec, jak najszybciej, teraz, zaraz, na zawsze. Nawrzeszczeć, wkurwić, odwrócić uwagę.

W dupie się poprzewracało. Jakaś moda na to gejostwo?

Na podstawie tej - jakże ojcowskiej! - kwestii można by mówić o wielu problemach przedstawionych w Sali samobójców. Tyle zostało powiedziane. Wszystkiemu można zaprzeczyć. Czasami wydaje się, że dotarliśmy do ściany. Awantury z rodzicami bardzo przekonujące. Rodzina przeżarta strachem, nieufnością jak nowotworem zdiagnozowanym w ostatnim stadium. Tu film trafia w sedno. Wbija szpilę. Przypomina najmroczniejsze, krwawe nastoletnie fantazje.

Wyszłam z kina przygnębiona. Więc to chyba nie może być zły film, chociaż jest dziurawy, przegięty, przeestetyzowany, nachalny tam, gdzie wystarczyło wyrzucić poza kadr kilka szpanerskich gadżetów.

Ładnych foć nie ma, więc może znowu Donnie

i oczywiście

12 marca 2011

Gwyneth Paltrow drżała do Ani DiFranco

(chwytliwy headline, który muzycznie obiecuje za dużo)
i teraz mam nową fantazję na temat swojej byłej szkoły (tej katolickiej). Mam dwadzieścia pięć lat, nauczyłam się ładnie spinać włosy, i przychodzę na zastępstwo. Ale takie dobre zastępstwo, nie jak u Kereta (zdjęcie - Marceli Szpak). To religia, trzecia klasa liceum, kiedy księża realizują kurs przedmałżeński i muszą rozmawiać z dzieciakami o seksie (np.: Łono kobiety jest jak ogród. Co będzie, jeśli w noc poślubną pan młody odkryje, że przez ogród przejechał buldożer?). A ja się wymiguję i puszczam dzieciakom Glee, odcinek 15 drugiego sezonu.
Cytat dnia: I'm attracted to girls and I'm attracted to guys. I made out with a mannequin. I even had a sex dream about a shrub that was just in the shape of a person. (Tak, to Santana).
A na koniec, z dedykacją dla Pat, Karola i reszty Tenenbaumów:

7 marca 2011

Dałam się uwieść

pomódlcie się za mnie.

A teraz żarty na bok. Jednym z plusów bycia nie-lesbijką jest fakt, że nikt już nie wygarnie twojej matce. Gorąco zachęcam więc do dekonstruowania zerojedynkowych identyfikacji! Zmiana polityki zabawkowej z dziewczyńsko-lalkowej na chłopięco-klockową (lalkowa prowadziła co najwyżej do


w kącie pokoju) nigdy nie była tak pozytywna! W imię Matki i Córki, no!

6 marca 2011

Blanty nowe: 5x6 (Alo)

Nowy sezon Skins radzi sobie wyśmienicie: póki co ani jednego zjebanego odcinka, w tym jeden kopiący nery (Mini) i jeden prawie mu dorównujący (Liv), reszta więcej niż przyzwoita (sprawdziłam; Brittain jednak pisze do tego sezonu, podpisał odcinek Richa, rzeczywiście chyba najbardziej letni, niemniej wciąż dobry; najlepszy epizod w karierze JB, bez dwóch zdań!; noł dziki seks, noł pała bejsbolowa). Przede wszystkim twórcy wyeliminowali główne grzechy sezonów poprzednich, z naciskiem na czwarty: wydumane intrygi i klozetowo-przedszkolny humor. Postaci są najmniej odjechane, ale już się do nich przywiązałam i myślę, że lada chwila nie będę mogła sobie wyobrazić, jakie to było Skins bez Mini, Frankie, Liv czy Alo.


W odcinku farmerskim jest scena, w której Frankie odpycha na parkiecie chłopaka i dostaje lesbą w twarz. A potem siada na schodkach - aż żal patrzeć. Przychodzi Liv. Liv jest fascynującą postacią - wcielenie przeciętności, jakiej jeszcze w Skins nie było, zero wariowania, plus modelowy przykład nastolatka jako istoty rozpiętej pomiędzy łatwym okrucieństwem a szczerą czułością. W pierwszym odcinku Liv asystowała Mini, wpędzając Frankie w mocną chujozę, dzisiaj siada obok niej na schodku i pociesza. I to się nijak nie gryzie, bo właśnie takie są nastolatki: wczoraj bezmyślne i złośliwe, jutro współczujące, pojutrze znowu wredne, w ciągłym, brudnym pomiędzy. Jak masz szesnaście lat, zmiana frakcji zależeć może od pogody. Liv pyta, czy Frankie lubi chłopaków czy dziewczyny, i że w sumie to im to obojętne, wszystko wporzo. I: nie uwierzyłabyś, gdybym ci opowiedziała conieco o Mini. Frankie wzrusza ramionami, i wzrusza także mnie: mieliśmy bohatera geja, mieliśmy związek dwóch dziewczyn, a teraz mamy homofobię w całej jej złożoności jako część większego projektu, tej binarnej, sztucznej poprawności płci, która uwiera Frankie jako córkę dwóch facetów, jako dziewczynkę w chłopięco-uniseksualnych ciuchach, dziewczynkę towarzyszącą chłopcom, dziewczynkę z krótkimi włosami, dziecko które nie pasuje. Widz wie, że Frankie czuje coś do Matty'ego, czego z oczywistych względów nie może wyznać Liv, ale to tylko wzmacnia przekaz.
I w sumie nie wiem, co jest lepszą rozgłośnią genderowego wykolejenia: Glee czy Skins? Chociaż nie, no przecież: Skins jest brytyjskie. No.
A za tydzień będzie jeszcze ciekawiej, czuję to w kościach.

5 marca 2011

Kostiumy ze słów

Obiecuję napisać kiedyś o Namiętności, może nawet niedługo, bo trzymam ją przy łóżku i podczytuję rozdziałami. Dzisiaj będzie w paru słowach o Wolności na jedną noc. W pierwszym numerze reaktywowanej Furii Marta Konarzewska twierdzi, że Winterson "nie pisze o seksie. Bo w zamian za to - pisze seks".

I może to jest klucz do tej książki, która drażni czule, a potem rozczarowuje. Znowu drażni i znowu zawodzi. I tak przez całą lekturę.

Paradoksalnie (?) ta późna (2000 rok) powieść autorki Namiętności bardziej eksponuje to, co stanowi siłę tej prozy. Tą siłą jest zmysłowość. Zmysłowość, która nie ginie w potoku ochów i achów. Jak większość pisarzy, Winterson jest znacznie lepsza, gdy opisuje, niż kiedy rozmyśla. W Wolności jest stanowczo za dużo rozmyślania, za dużo babrania w miłości, krojenia serc. Strony nieprzyzwoicie pretensjonalnych wyznań.

Ale przecież obok tego są też historie. Te konkretne: o tulipanach, o Ginewrze i Lancelocie, Francesce i Paolo. Na nich też ciąży Brzemię wyczerpanego stylu. Ale ten kicz jest przyjemny, kampowy. Przegięta estetyka mizdrzy się do czytelnika. Mizdrzą się kolory, smaki, zapachy. Bohaterowie Winterson dużo czasu poświęcają słuchaniu, patrzeniu. I jedzeniu. Kelnerka zabrała puste talerze i przyniosła lody w brązowo-żółte paski, tej samej barwy co sufit i ściany. Miały wręcz ten glazurowy wygląd lat trzydziestych: zdobiący je wianuszek z wiśni przywodził na myśl odciski ust Garbo. Nie zjadłaś jednej, wsunęłaś mi ją do ust. Cytat przypadkowy, akurat tu złamała się źle klejona okładka (w złym klejeniu wydawnictwo Rebis specjalizowało się, odkąd sięgam pamięcią). Nieważne.

To krótka powieść, jej przeczytanie zajmuje godzinę czy dwie. Rozdziały są krótkie, styl waha się pomiędzy skrajnościami, raz barokowy, raz rozwodniony, kiedy Winterson grafomańsko rozmyśla. Ale zapisano w niej dostatecznie wiele fantazji. Narrator(ka) ubiera się w dziesiątki kostiumów, tworzy alternatywne życiorysy, wciela się w literackie postaci. Zmienia dekoracje. Rzeczywiście, w tej książce istnieje tylko wieczne teraz: przewijanie osi czasu jest scenograficzną zabawą i próbą spełnienia. Kto nigdy nie zakochał się w kimś, kto zamiast wnętrzności miał słowa, ten nie zrozumie. W tym miejscu Winterson - zapewne nieświadomie - komentuje Namiętność, bo z tym kultem Villanelle to szczera prawda. Postać w moim avatarze też jest troszkę literacka: jest bohaterką powieści detektywistycznych dla dzieci, która zjawia się w życiu głównego bohatera, by zdemaskować jego rodziców i uwieść starszą siostrę.

Więc właściwie Wolność na jedną noc jest o seksie nawet wtedy, kiedy nie jest. A może właśnie szczególnie wtedy.

Niczego nie zdradzę, pisząc, że nikt się tutaj nie spełni, i że zamiast miłości czytamy o tęsknocie, pogoni za Kimś. Już to znamy, wszak Namiętność o tym była. Była lepszą literaturą, lecz podobieństw tym książkom nie sposób odmówić. W niedoskonałościach Wolności widać obsesje Winterson wyraźniej. I to też jest - mimo wszystkich ale - interesujące.

Do napisania.

3 marca 2011

Och ach

Lepiej późno niż wcale jest bardzo cenną audycją, lecz aby było słuchalne przez więcej niż pięć minut, potrzebny był Naprawdę Fajny Gość. Dwa dotychczasowe odcinki Katarzyny Szustow mają nie tylko naprawdę fajnych gości (najpierw Furja, czyli Agnieszka Weseli, a w drugim odcinku Anu Czerwińska - ja nie wierzę w jej wiek, nie wierzę), ale i fajną prowadzącą. Więc jest myśl, więc jest język, więc klikajcie i słuchajcie audycji z 13 i 27. Płynności, kategorie, słowniki plus historia, a w tle

aby post nie był łysy.