29 czerwca 2011

"Zgred" nie wkurza

a raczej wkurza topornością, przewidywalnością... wszystkim, co najgorsze w literaturze nienawiści. Bo jeśli już nienawidzić - a Rafalski, tytułowy Zgred, ewidentnie nienawidzi, mimo że pan skryba Ziemkiewicz w wywiadzie-rzece Wkurzam salon przedstawia go jako sympatycznego gościa - to nienawidzić z klasą, czyli bez klasy, czyli ciekawie, czyli... No, literatem trzeba być ciut większego formatu. Ja naprawdę nie muszę się z panem narratorem zgadzać, wprost przeciwnie, ja bardzo lubię się nie zgadzać, ale niech mnie ktoś tym wkurwem inspiruje, a nie, kurwa, wynudzi!

Ja bym sobie bardzo chętnie poczytała taką hejtpowieść, ale niech to będzie jakoś z życiem napisane! Skoro już poglądy pana Rafalskiego są tak nudne, tak wygładzone, pozbawione jakiejkolwiek refleksji, zastanowienia, że może ja, Rafalski, nie mam racji, że może trochę zbyt szarżuję ze swoim byciem prawym mężczyzną... niech chociaż literki się tam ładnie układają, a nie, brr, literatura zero.

Aż trudno się nie uśmiechnąć, kiedy po kwiatkach typu
Oleńka [żona Rafalskiego, aby nie było wątpliwości] jako pochyli dekolt albo zakręci tyłeczkiem, wszyscy się ślinią, małolaty na ulicy ukręcają sobie za nią szyję (s. 21)
albo
więc jak już zrobiliśmy sobie nawzajem dobrze, skończyliśmy jak w pornosie (s. 22)
czytam
Ja Iwaszkiewicza żywiołowo nie lubię. I nie za kolaborację z komuną (...). Nie lubię go za pustkę. Tak, wspaniały styl, zmysłowość, intensywność - no i co? Piękne powtarzanie, że wszystko na świecie mija, psuje się, że życie przecieka między palcami, i że żal. Uh, żal... No tak, ładne to, ale beznadziejne jak ateistyczny pogrzeb. Nic w tym poza smutkiem, i nie tym smutkiem, który oczyszcza, ale tym, który uzależnia, wciąga jak bagno w jałowe rozsmakowywanie się w samym sobie. (s. 33)
to mam taką niesprawiedliwą myśl, że on, Rafalski, Iwaszkiewiczowi tej zmysłowości zazdrości, stylu, tych gwoździ, bo przecież mówił kiedyś w telewizji, już nie pamiętam kiedy, dawno to było, chyba w czasie Nike dla Masła, ale mówił na pewno, że styl to w literaturze gwoździe. Męski Mężczyzna zazdrości pedałowi gwoździ! Och-ach.

(Bardzo przepraszam za utożsamienie Rafalskiego z Rafałem, ale postać głównego bohatera jest skonstruowana tak, aby skojarzenie z panem z okładki nie dało się wybić z głowy.)

Ale, wracając do Iwaszkiewicza, bo tu zaczyna się najsmaczniejsze:
Możliwe, że było to sprzężone z homoseksualizmem. Cały świat ułożył mu się na wzór pedalskich amorów, pewnie jest z nich jakaś rozkosz, zakładam, ale nic nie wynika - poza pedalską starością, która musi być czymś najbardziej ponurym, co sobie umiem wyobrazić. (s. jw)
To nie to, że ja się wszędzie ujadania na nienormatywność dopatrzę, z dziecięcej piaskownicy problem genderowy wykopię. Ale te pedalskie amory - skądinąd, urocze! aż łzy stają w oczach! - podobnie jak beznadziejny ateistyczny pogrzeb (bo szkoda płakać po niewierzących, egoiści, po co ich żegnać właściwie, tfu!), stanowią gwóźdź (coś te gwoździe za tą notką chodzą) do trumny Zgreda jako wykładu. Otóż jeśli miałabym wskazać w Zgredzie jakiś leitmotiv, byłaby nim Polska Tożsamość. Gdzieś obok cukrzycy i Donalda Tuska.

Niezbyt jest odkrywczy Rafalski, kiedy pisze o rozpięciu pomiędzy kompleksem niższości a poczuciem niedowartościowania, no ale okej. Potem jest jednak gorzej; Rafalski konsekwentnie przeciwstawia zmanipulowanemu, pogrążonemu w kompleksach względem Zachodu "polactwu" Polaka prawdziwego, Polaka dumnego, Polaka, co nie da sobie w kaszę dmuchać.

Stąd te fiołki, tulipany, irysy:
I dlatego właśnie nie ma dla nich [salonów, rzecz jasna] nic groźniejszego, niż leczenie Polaków z tego kompleksu i budzenie w nich dumy. I nic bardziej pożytecznego, niż sączenie w nich wstydu, odbieranie wspólnoty, bombardowanie opowieściami o szmalcownikach i frazesami o porąbanym narodzie, który trzeba zaorać do cna, żeby wreszcie powstała tu jakaś cywilizacja. (s. 97)


Jako reprezentant prostego, zwykłego Polaka występuje Rafalski, Rafalski-kokieta pierwsza klasa:
Widać taką mam właśnie duszę: schematyczną. I takież duszne rozterki - typowe i banalne. I będę z tego dumny. Proszę bardzo, jestem człowiek prosty, wyryćkany z jednego kloca (...). Nie będę pisał, jaki jestem, bo jestem normalny (...). (s. 118)
System binarny, materiał łatwopalny, drogi Rafalski; Myśl ugrzęzła i już ruszyć się nie może.

Kokieterii jest tam zresztą więcej, oj, ja tutaj taki niegrzeczny, WKURZAM SALON, świnia dla pierwszej żony, ale teraz pełen poświęcenia mąż i ojciec, z cukrzycą też sobie poradzę, mądrzejszy od lekarza (żeby nie było - zdążyłam dostać po dupie od lekarzy, ale on tu z oporu przeciw lekarce robi jakiś test na męskość!!), mądrzejszy od brata-gnidy, mądrzejszy od nieodpowiedzialnej siostrzyczki, mądrzejszy od całej reszty, i do tego mam prostą, chłopską gębę, wsiową, no, taki ze mnie rozrabiaka... I tak w kółko. Prosty facet versus zgnilizna europejsko-moskiewska.

I jeszcze w temacie bloga:
(...) jak zaniżona samoocena kobiet oddaje je pod przemożną władzę tych różnych poprzeginanych ciot, z woli których miliony idiotek w zachodnim świecie głodzą się, wpadają w bulimie i anoreksje, wyrywają sobie żebra i łamią kości policzkowe. Nikt mnie nie przekona, że świat, w którym kanony kobiecego piękna wyznaczają osobnicy, akceptujący kobietę tylko wtedy, gdy od tyłu nie różni się niczym od chłopczyka, jest światem normalnym.
Nie jestem nietolerancyjny, chcą się dorośli faceci ze sobą pukać, niech się pukają, co mi do tego - ale robić z nich arbitrów kobiecej urody? (...) kobiety mają w tym biznesie przechlapane. A już zwłaszcza takie, które, jak moja Oleńka, są zbudowane jak kobieta, mają piersi, biodra, uda, brzuch i wszystkie inne atrybuty, tak wstrętne stylistom i fotografom.
Oleńka zresztą kiedyś powiedziała, oglądając jakiś pokaz mody, że wszystko to wygląda tak, jakby oni starali się demonstracyjnie kobiety ośmieszyć, zdeformować, pokazać heterykom - no, to się wam, idioci, podoba? (...) wpoić stereotyp, że pedał jest najlepszym przyjacielem kobiety. A tak naprawdę jest właśnie jej największym wrogiem, i, zwłaszcza, największym wrogiem kobiecości. Męskości zresztą też. (s. 183-184)
(Soraski za tak długi cytat, ale musiałam, bo mój najulubieńszy.)

Och, obsesji normalności, męskości, kobiecości! (Ja chyba nie jestem zbudowana jak kobieta, bo mam statystycznie małe cycki i jest mi z tym dobrze, co więcej, uważam, że małe cycki są super, niech żyje postsafizm, który na to pozwala). Swoją drogą dziwne, że on [Rafalski] na ekranach ani w kioskowych witrynach nie widzi kobiet z piersiami jak arbuzy. (O, przypomniał mi się jeden z wielu upiornych motywów z Bez skazy, z dziewczynami z Kolumbii czy skądś, szmuglującymi herę w gigantycznych implantach). Kolorowe magazyny kochają i nienawidzą Ciała. To proste. Ale wnioski Rafalskiego? Bogowie!

Tematy rodzinno-genderowe to propozycje, lub raczej brak propozycji, Rafalskiego na Polskę, w pigułce. Tu leży problem. Że na uczucie bezbronności wobec politycznego kociołka, na rozczarowanie transformacją, medialne absurdy - Rafalski odpowiada tępym my-oni, Normalnością", Męskością, Narodem. Gdzie jeśli już jakiś konkret się trafi, to w postaci przerażającego stereotypu, chwytliwego hasełka. W tym właśnie pan skryba Ziemkiewicz wyrył swoją powieść.

Ciekawy jest ten prosty polski facet, który Wie. Jakiś czas temu pisał ładnie
Chwała Andrzejowi Mencwelowi, który jak Sokrates ma odwagę wprost powiedzieć, że nie wie [kim są Polacy dzisiaj]. W przeciwieństwie do swoich kolegów profesorów, którzy tak licznie gotowi są nas pouczać w różnych sprawach, choć ta liczba mnoga w „nie wiemy” do nich się właśnie odnosi.
ale zaraz (przed, skądinąd słuszną, krytyką prof. Krzemińskiego)
Ja, prosty felietonista, coś tam mogę powiedzieć o tym, kim jesteśmy, kto nami włada − napisałem o tym parę książek. Lepiej czy gorzej, próbuję się ze swojej pracy wywiązać. Jeśli ktoś ma zastrzeżenia, czekam na polemikę. Czekam bezskutecznie, bo przecież dla pań i panów celebrytów intelektu zniżać się do polemiki z jakimś prawicowym oszołomem byłoby poniżej godności.
Pff.
Jakie to wszystko proste!

(Notkę dedykuję, rzecz jasna, Czereśni).

26 czerwca 2011

Można robić wiele innych rzeczy, zamiast skakać nago, powiedziała Unn

Kuszę tytułem, jako że poetycka baśń opowiedziana w sposób realistyczny brzmi mocno naiwnie, czytaj nudno, poza tym mało ma wspólnego z książką, o której mowa, chyba, że kogoś bardzo bawią kombinacje spod znaku Proppa (nie moje porno akurat).

Nie wiem, jaka jest szansa, aby Joan Lindsay, autorka Pikniku pod Wiszącą Skałą, znała Pałac lodowy Tarjei Vesaasa. Powieść norweskiego klasyka wyszła w roku 1963, Australijka swoją książkę opublikowała w 1967, przy czym tłumaczenie Norwega na język angielski wikipedia datuje na '93. Więc raczej nie, choć skojarzenie jest natychmiastowe. W każdym razie skojarzenie z Piknikiem, bo, i tutaj nastąpi wstydliwe wyznanie, nigdy nie tknęłam pani Joan Lindsay palcem (nie kupuję tego bełkotu o oddzielaniu "oryginału" i "adaptacji", przecież nie mogę przewidzieć, jak mi się te dwa teksty dogadają w głowie) i w sumie nie wiem, ile metafizyki dodał od siebie w ekranizacji z 1975 roku Peter Weir. W każdym razie daty się nie zgadzają, chociaż połączenie tych dwóch tytułów nie zajęło mi więcej niż trzydzieści czy czterdzieści stron (kolejne rozdziały tylko umacniały w tej intuicji), owocując poczuciem miłości od prawie pierwszego wejrzenia.

To jest bardzo skromna literatura, objętościowo i stylistycznie. Objętościowo, bo sto trzydzieści stron w polskiej edycji, co to jest? Akurat, żeby przeczytać i zacząć od nowa (wobec czego trzeba tę książkę mieć na półce). Stylistycznie, bo Vesaas cudnie nabiera czytelnika, nie buduje przed nim wielopiętrowych metafor, wprost przeciwnie, pisze prosto, że ktoś coś zrobił albo coś pomyślał, ale tak naprawdę buduje narrację na niedopowiedzeniu, na przemilczanym, na niewypowiadalnym.



Rzecz dzieje się na norweskim zadupiu pomiędzy dwiema jedenastoletnimi dziewczynkami i zamarzniętym wodospadem, tytułowym pałacem z lodu, czymś jak Wisząca Skała, tylko tymczasowym i w wersji skandynawskiej, co się rozumie samo przez się, a raczej przez ten lód. Nie chciałabym za dużo zdradzać, chociaż sam Piknik w tym miejscu dostatecznie dużo mówi. Więc nie napiszę tego, co oczywiste, może komuś sprawię tym niespodziankę?

W każdym razie jest to niesamowita opowieść inicjacyjna, gdzie spotykają się, jak to w opowieściach inicjacyjnych bywa, miłość i śmierć, dwie straszne tajemnice. Jest zima, a potem roztopy, zawiana śniegiem prowincja sprawia wrażenie bardzo sennej, zresztą mam wrażenie, że większość akcji dzieje się, siłą rzeczy, po zmroku. To wprowadza czytelnika w stan mocno pomiędzy, zresztą coś podobnego robi Vesaas w Wiosennej nocy, gdzie z kolei mamy wieczór, noc i brzask, czyli pory dnia sprzyjające patrzeniu inaczej.

Mamy też dziwaczne napięcie pomiędzy parą tych jedenastoletnich dziewczynek, o którym na początku nie chciałam pisać, że jest erotyczne, aby nie wulgaryzować, no ale niby z jakiej racji, skoro naprawdę tak czuję? Siss i Unn są dużo młodsze od Sary, która w kiblu pisała wiersze na cześć Mirandy, ale nie oszukujmy się, kurcze blade, a jeśli chcemy już być hipokrytami, to zawsze jest w zanadrzu niezastąpiona skandynawska neuroza, o! Tak czy inaczej, niesamowitość spotkania z Innym, jakkolwiek by relacji między małymi nie interpretować, ściska gdzieś w środku. A potem dzieje się coś złego i tak mamy, po pierwsze, opowieść o bezbronności w relacjach z drugim człowiekiem, i po drugie, bezbronności wobec, za przeproszeniem, Kosmosu. Co ciekawe, poddanie się jednemu i drugiemu niemal graniczy z rozkoszą.

Polecam wyprawę do antykwariatu, gugle informują o audiobooku z Karoliną Gruszką, ale przesłuchałam dwie minuty na tubie i stwierdziłam, że nie.
Żałuję, że PIW nie wznowił Pałacu w okładkach Świerzego.

Za Vesaasa dziękuję M. S.

24 czerwca 2011

Jet lag

Wracam po wielu tygodniach nie-bycia, kiedy zegarek i żołądek pracowały inaczej. Nie, nie była to podróż, wprost przeciwnie, siedzenie w miejscu, bieganie wytartymi ścieżkami, dzień w dzień, to samo, ta sama pozycja, te same krzesła, te same stoliki, dzień zaplanowany co do minuty. A teraz mam nagle dużo czasu, który muszę jakoś spożytkować, ale nikt mi nie narzuca kolejności, rytmu, i nie wiem, gdzie się podziać. Bardzo chciałabym poczytać i nie mogę, koncentracja się sypie, albo zasypiam, albo podrywam z kanapy, by krążyć po pokoju ze słuchawkami w uszach.

I tak się złożyło, że ze stosu nowych książek, prezentów i nabytków antykwariatowych, które czekały, och, jak czekały!, i czekają wciąż, kurząc się tuż obok, o, tutaj, na wyciągnięcie ręki - wyciągnęłam powieść, którą czytałam już wcześniej, Martwą Europę Christosa Tsiolkasa. Kupiłam własny egzemplarz, by stała na półce, więc mogłam ją teraz godnie wymiętosić, za pierwszym razem czytałam z książki kolegi, więc szacunek i powaga, teraz nie miałam hamulców, a to jest takie wydanie, które wręcz się prosi o miętoszenie i to wcale nie z powodu okładki


ale formatu połączonego z broszurowym papierem, i prostotą strony graficznej, niemodnym, standardowym Garamondem, który widuję na ogół w wordzie... Plus dla wydawnictwa za klej umożliwiający taką zabawę.

Czytałam teraz tylko rozdziały poświęcone Isaacowi, Australijczykowi greckiego pochodzenia, który włóczy się z plecakiem po Europie, patrzy, słucha i pierdoli, Ateny, grecka prowincja, Wenecja, Praga, Berlin, Paryż, Cambridge, Londyn, wspomnienia. I mimo częstych egzaltacji stylu - to jest zajebiście dobra powieść. Są tu fabularne, głównie flashbackowe mielizny, ale po lekturze pozostaje w głowie ten rodzaj przykrego osadu, który bardzo lubię, poczucie, że gdzieś pomiędzy wywrotkami pan skryba trafił w dychę. Isaac jest fotografem i to widać w opisie, wyczuleniu na detal, Tsiolkas bardzo ładne opisuje mury, chodniki, deszcz, rzygi i gówno, ludzkie twarze, Isaac patrzy, szukając obrazów do zdjęcia, i potem patrzy przez te zdjęcia, i chyba zbyt dużo nie zdradzę, pisząc, że odnajduje na nich zupełnie coś innego. Fotografie śmierdzą Barthes'em, cuchną śmiercią i popierdoleniem czasoprzestrzeni; Isaaca fascynują blaknące graffiti i wszelkiej maści odpady, chociaż właściwie wszystko w tej powieści jest odpadem, Europa jest ulepiona z odpadów, ze śmieci, resztek mitologii, wykluczonych-i-wykluczających, kulturowo, ekonomicznie, religijnie, pełny zestaw, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. Polityczna gadka non-stop, w czym ja się akurat zajebiście dobrze odnajduję, bo od dziecka dostawałam przekaz, że wszystko jest ideologiczne, a obiad bez politycznej paplaniny dorosłych był obiadem niepełnym (coś jak kotlet bez surówki), więc bohaterowie Martwej Europy, bez ustanku kipiący wkurwem na historię, rządy przeszłe i minione, są moimi braćmi i moimi siostrami. A wszystko to śmierdzi i jest niesamowicie cielesne, i nie chodzi mi tylko o seks, którego nie brakuje (Isaac jest ciotą, radośnie uwikłanym w różne wesołe płynności, i duża część akcji koncentruje się wokół jego kutasa), ale w ogóle, zmęczenie, skurcze żołądka, woń deszczu czy potu, w ogóle bardzo dużo tu zapachów (patrz: okres ślicznej dziewczyny z pociągu), i można tak bez końca. Prawdziwy kocioł. Wszystko się łączy ze wszystkim i może dlatego mi się ta wściekłość, ten wrzask rozczarowania podoba: poczucie uwikłania w historię, nawet w najbardziej intymnych momentach, jest obezwładniające.

Zrobiło mi się smutno. Przez ostatnie sto stron słuchałam


i chociaż wiem, że to może być trochę tendencyjne, przyznam się, bo czemu, kurwa, nie.