26 czerwca 2011

Można robić wiele innych rzeczy, zamiast skakać nago, powiedziała Unn

Kuszę tytułem, jako że poetycka baśń opowiedziana w sposób realistyczny brzmi mocno naiwnie, czytaj nudno, poza tym mało ma wspólnego z książką, o której mowa, chyba, że kogoś bardzo bawią kombinacje spod znaku Proppa (nie moje porno akurat).

Nie wiem, jaka jest szansa, aby Joan Lindsay, autorka Pikniku pod Wiszącą Skałą, znała Pałac lodowy Tarjei Vesaasa. Powieść norweskiego klasyka wyszła w roku 1963, Australijka swoją książkę opublikowała w 1967, przy czym tłumaczenie Norwega na język angielski wikipedia datuje na '93. Więc raczej nie, choć skojarzenie jest natychmiastowe. W każdym razie skojarzenie z Piknikiem, bo, i tutaj nastąpi wstydliwe wyznanie, nigdy nie tknęłam pani Joan Lindsay palcem (nie kupuję tego bełkotu o oddzielaniu "oryginału" i "adaptacji", przecież nie mogę przewidzieć, jak mi się te dwa teksty dogadają w głowie) i w sumie nie wiem, ile metafizyki dodał od siebie w ekranizacji z 1975 roku Peter Weir. W każdym razie daty się nie zgadzają, chociaż połączenie tych dwóch tytułów nie zajęło mi więcej niż trzydzieści czy czterdzieści stron (kolejne rozdziały tylko umacniały w tej intuicji), owocując poczuciem miłości od prawie pierwszego wejrzenia.

To jest bardzo skromna literatura, objętościowo i stylistycznie. Objętościowo, bo sto trzydzieści stron w polskiej edycji, co to jest? Akurat, żeby przeczytać i zacząć od nowa (wobec czego trzeba tę książkę mieć na półce). Stylistycznie, bo Vesaas cudnie nabiera czytelnika, nie buduje przed nim wielopiętrowych metafor, wprost przeciwnie, pisze prosto, że ktoś coś zrobił albo coś pomyślał, ale tak naprawdę buduje narrację na niedopowiedzeniu, na przemilczanym, na niewypowiadalnym.



Rzecz dzieje się na norweskim zadupiu pomiędzy dwiema jedenastoletnimi dziewczynkami i zamarzniętym wodospadem, tytułowym pałacem z lodu, czymś jak Wisząca Skała, tylko tymczasowym i w wersji skandynawskiej, co się rozumie samo przez się, a raczej przez ten lód. Nie chciałabym za dużo zdradzać, chociaż sam Piknik w tym miejscu dostatecznie dużo mówi. Więc nie napiszę tego, co oczywiste, może komuś sprawię tym niespodziankę?

W każdym razie jest to niesamowita opowieść inicjacyjna, gdzie spotykają się, jak to w opowieściach inicjacyjnych bywa, miłość i śmierć, dwie straszne tajemnice. Jest zima, a potem roztopy, zawiana śniegiem prowincja sprawia wrażenie bardzo sennej, zresztą mam wrażenie, że większość akcji dzieje się, siłą rzeczy, po zmroku. To wprowadza czytelnika w stan mocno pomiędzy, zresztą coś podobnego robi Vesaas w Wiosennej nocy, gdzie z kolei mamy wieczór, noc i brzask, czyli pory dnia sprzyjające patrzeniu inaczej.

Mamy też dziwaczne napięcie pomiędzy parą tych jedenastoletnich dziewczynek, o którym na początku nie chciałam pisać, że jest erotyczne, aby nie wulgaryzować, no ale niby z jakiej racji, skoro naprawdę tak czuję? Siss i Unn są dużo młodsze od Sary, która w kiblu pisała wiersze na cześć Mirandy, ale nie oszukujmy się, kurcze blade, a jeśli chcemy już być hipokrytami, to zawsze jest w zanadrzu niezastąpiona skandynawska neuroza, o! Tak czy inaczej, niesamowitość spotkania z Innym, jakkolwiek by relacji między małymi nie interpretować, ściska gdzieś w środku. A potem dzieje się coś złego i tak mamy, po pierwsze, opowieść o bezbronności w relacjach z drugim człowiekiem, i po drugie, bezbronności wobec, za przeproszeniem, Kosmosu. Co ciekawe, poddanie się jednemu i drugiemu niemal graniczy z rozkoszą.

Polecam wyprawę do antykwariatu, gugle informują o audiobooku z Karoliną Gruszką, ale przesłuchałam dwie minuty na tubie i stwierdziłam, że nie.
Żałuję, że PIW nie wznowił Pałacu w okładkach Świerzego.

Za Vesaasa dziękuję M. S.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz