16 sierpnia 2012

„Otchłań Zła” i odchylenia płciowe. Szkic

Problemy z układaniem literek nierzadko kuszą uśmierceniem tego skromnego blogaska - dobrze więc, że refleks nigdy nie był moją cnotą. Ma to swoje minusy i plusy; minusy takie, że rzadko kiedy jestem na czasie, co owocuje sklejaniem bzdur przedwczorajszych z porannymi newsami. I takim oto sklejem chciałabym się dzisiaj podzielić.

Najpierw ilustracja pt. Feministka polska, znudzona dyskursem prawicowym, którą dedykuję Jackowi K.:


Nie wiem czy pamiętacie tę audycję w Polskim Radiu, w którym prof. Pawłowicz po raz pierwszy wypowiedziała się na temat #Małej_Madzi. W studio siedziały także posłanka Grodzka, która powróci w dalszej części notki (była za zmianą tematu i powstrzymaniem się od oceniania tragedii w Sosnowcu), prof. Środa (jako wszechwiedzący dziewiętnastowieczny narrator) i Kazimiera Szczuka (z właściwym sobie wdziękiem nie do końca odnajdująca się w medium). To tak w ramach przypomnienia. (Nie cierpię, kiedy notka nie ma ilustracji, a nie znalazłam Korwina-Don Kichota w guglach. No dobrze, pomachajcie Kazi, bo już się w tej noci nie pojawi).

Od rana facebook wyświetlił mi kilkakrotnie linka do tekstu prof. Moniki Płatek o wdzięcznym tytule Krystyno, idź do klasztoru!. Wywołaną do tablicy Krystyną jest rzecz jasna nowa gwiazda polskiej prawicy, a przynajmniej Frondy, prof. Krystyna Pawłowicz. Prof. Płatek przypomina koleżance ze studiów, że gdyby nie feministki - te, co niby popchnęły Katarzynę W. ku otchłani zła w multimedialnym serialu Otchłań zła - prof. Pawłowicz nie byłaby dzisiaj prof. Tekst nie jest specjalnie mocnym argumentem w tym sensie, że niemal każdy zorientowany konserwatywnie komcionauta (z wyłączeniem radykalnych korwinistów, powtarzających pewne słowa Margaret Małgorzaty Thatcher z gorliwością zarezerwowaną dla Zdrowaś Mario) odpowie odruchowo: nie chodzi o kobiety dzielnie walczące o prawa do nauki czy uczestniczenia w życiu publicznym, tylko te złe, dzisiejsze feministki, które z tamtymi nie mają nic wspólnego. Argument logicznie znośny, chociaż prędzej czy później okazuje się, że opinie co to tego, co złe dzisiejsze feministki mają oznaczać, są podzielone (na ogół na trzy opcje: wielbicielki aborcji, amatorki kompulsywnego oglądania sobie wagin w lusterku, najlepiej w autobusie albo jakimś innym miejscu publicznym, oraz #nierozmawiamzlewakami). Ale ja nie o tym. To, co interesujące, to zwrócenie uwagi prof. Płatek na wspieranie dyskursu, który lada chwila może obrócić się przeciwko wspierającym (tu: wspierającej). Co znalazło już zresztą wyraz - na najbardziej powierzchniowym poziomie - w licznych, często chamskich i seksistowskich, komentarzach na temat sytuacji rodzinnej pani profesor, niestety autorstwa komcionautów deklarujących się jako ~lewica (w tym temacie polecam trafiający w dychę kawałek Kingi Dunin Niewybaczalny brak rozkoszy z lutego 2008 przedrukowany w Kochaj i rób). Mówiąc o feministkach, prof. Pawłowicz posługuje się niczym więcej jak prześwietlonymi kliszami językowymi - w dramat Waśniewskiej wplata wyobrażone „totalne luzactwo, lekceważenie innych” propagowane ponoć przez feministki, aby szczyt newsowego absurdu osiągnąć w stwierdzeniu o „grach i zabawach, z jakimi mamy do czynienia u Wojewódzkiego”. Prof. Pawłowicz żyje zapewne w alternatywnej rzeczywistości, w której to nie ~lewica rozszarpywała Kubę W. w aferze ukraińskiej (pytanie tylko, który z ~prawicowych polskich fantastów pomógł przedostać się pani profesor do naszej rzeczywistości).

Wczorajsze wycieczki krajoznawcze po archiwum Najwyższego czasu! przyniosły mi, poza irytacją, bardziej jaskrawą ilustrację robienia sobie samemu konserwatywnego kuku. Pisze Janusz Korwin-Mikke:
Grodzkie złamało tabu obowiązujące w naszej cywilizacji. Tabu, że odchyleń płciowych się nie demonstruje. Codziennie na ulicy mijają nas setki impotentów, zoofilów, onanistów, trialistów, homosiów, zwolenników miłości oralnej, może i nekrofilów - być może jest ich nawet więcej, niż „normalnych” - ale ponieważ tych skłonności nie demonstrują publicznie, nie ma żadnego problemu. Problem powstaje, gdy pojawią się (tfu!) „geje” czy transgenderowcy-ekshibicjoniści.
Możecie sobie to wyguglać, cytat jest tak paskudny, że linkować nie będę. Paskudny, ale jednocześnie, jejku jej, jak interesujący! Komentować ostatniej obsesji żołądkowej Jego Królewskiej Mości na punkcie Anny Grodzkiej nie będę - to trochę jak walić głową w mur, komciów pod tymi tekstami też nie polecam, bo przywodzą na myśl najbardziej wulgarne frojdyzmy - interesuje mnie bardziej druga część zacytowanego akapitu. 

Po pierwsze: JKM ma problem z pojęciem „normalności”. Wnioskując z tekstu, „normalność” nie równa się większości - to „normalni” być może są tak naprawdę mniejszością. Intuicja Korwina ma duże szanse powodzenia - wszak wśród odchyleń płciowych (hihi) wymienia on „onanistów”,  „zwolenników miłości oralnej” i „trialistów” (hm, znam przesympatycznego geja z Galicji, coś ewidentnie jest na rzeczy!). Najwidoczniej więc „normalność” to seks z misją poczęcia życia - ten promowany przez redaktora Terlikowskiego. Tu na wierzch wyłazi krypto-ewolucjonizm JKM-a, który z tego co pamiętam, od małpy nie pochodzi, za to fascynuje się przekazywaniem dobrych genów. Czyli jednak wszystko kręci się wokół przedłużania gatunku? Wzruszyłabym ramionami, gdyby autorem tych słów był wspomiany redaktor Frondy. Ale Jego Królewska Mość przez lata kreował się na znacznie bardziej wyzwolonego seksualnie - wbrew deklaracjom, że upublicznianie swojej prywatności jest fe, od czasu do czasu dzielił się swoimi przemyśleniami na temat, hm-hm, ostrego seksu. Logika wywodu nie zapędza nas jednak w kozi róg. Zapomnijmy o „gwałceniu” - zasadniczo JKM popiera wstrzemięźliwość w deklarowaniu swoich seksualnych preferencji. Nie daje mi jednak spokoju powracające w jego tekstach porównanie praktyk homoseksualnych z „miłością oralną” (o, poezjo konserwatyzmu!). Natarczywość tego porównania poskutkowała już kilkoma queerowymi interpretacjami przy piwie - jak również niezrealizowanym niestety pomysłem, by na paradę wybrać się któregoś roku z transparentem deklarującym nasze upodobanie w tejże praktyce (może za rok?). Moja nie tak ryzykowna, aczkolwiek ingerująca w prywatność JKM-a (na co sobie po aferze żołądkowej pozwolę) teza jest taka, iż JKM sam może być przedstawicielem „nienormalnych” - tylko po prostu o tym „płciowym odchyleniu” nie mówi (z posłanką Grodzką, jak również wszystkimi działaczami LGBT, łączy go nie demonstrowanie tych praktyk w przestrzeni publicznej). 

Biedny, biedny Korwin! Nie tylko biedny, bo zamknięty w szafie ze swoimi nie-misjonarskimi potrzebami ciała. Zinterpretowany powyżej kłopot z „odchyleniami płciowymi” mógłby być modelem większej części korwinowej działalności. Proszę państwa, oto freak! Nie nie, zaraz, przecież my freaków lubimy, sami nimi jesteśmy, w istnienie „prawdziwie normalnych” raczej nie wierzymy i na różne sposoby próbujemy się emancypować. Tymczasem w swoich wieloletnich, rozpaczliwych zapewnieniach, że w następnych wyborach to będzie 10%; w powtarzaniu, że nasze skrajne stanowisko jest w istocie jedyną ostoją Normalności; że nie jesteśmy na skraju, tylko w środku; w obsesyjnym powoływaniu się na prawa logiki (czytaj: matematyki, czytaj: nauki, czytaj: obiektywnego, nienaruszalnego Prawa Świata) tam, gdzie student humanista wskaże i nawet nazwie błąd w rozumowaniu; w rozdarciu pomiędzy ekskluzywnością a niechęcią do mniejszości - Korwin  zdradza jednocześnie ambicje trickstera i ambicje Przywracacza Odwiecznego Porządku. Jest freakiem, który bardzo chciałby być wąsaczem polskim pospolitym. No ale nie jest; jest osobny w swych poglądach i zawartości garderoby i jeśli coś manifestuje, to mniejszośćfobię zinternalizowaną. Cóż. Kisiel nazwał go bodajże „geniuszem-fantastą”. I co tu z takim zrobić? Symptomatyczny wydaje mi się ilustrujący felietony JKM-a w Najwyższym czasie! rysunek autora jako Don Kichota. No tak - wiatraki mają warstwy, podobnie metafory i literackie odwołania.

Postać Jego Królewskiej Mości jest żywą ilustracją wewnętrznego spięcia (neo?)liberalnego indywidualizmu - i, podobnie jak profesor Pawłowicz, chodzącym paradoksem.

Nie, oczywiście, że nie są jedyni. No przecież.

Na deser niespodzianka dla wielbicieli alternatywnych tożsamości (także alternatywnych płciowo) - w czasie afery żołądkowej parokrotnie podnoszono kwestię wieloletniej felietonistki Najwyższego Czasu!, uśmiechniętej Włoszki Barbary Buonafiori. Niezaznajomionych ze sprawą odsyłam do Rzepy - na szczęście trzyletni już tekst o uroczym tytule Czy Korwin-Mikke jest kobietą pozostaje wciąż dostępny w całości. Artykuł jest dzisiaj nie do końca aktualny - rok temu tożsamość Buonafiori uległa kolejnemu przekształceniu, kiedy Najwyższy czas! poinformował, że
(Używająca tego pseudonimu Autorka utonęła w słynnym, do dziś niewyjaśnionym wypadku. Prokuratura wykluczyła zabójstwo i samobójstwo)
Próbka Buonafiori, czyli Korwina na tropie matriarchatu, tutaj. Buziaczki dla pramysz profesor Pawłowicz.

2 czerwca 2012

Brak lodów na Paradzie i różowej waty cukrowej też


Wiało mi trochę w uszy, a wianie w uszy zawsze jest przykre; w głowie piszczy, a kaptur zlatuje, i człowiek żałuje, że nie kupił sobie takich kolorowych, włochatych nauszników, jak Mama proponowała. Do tego doszły nudne bity z platform, pod którymi wibrowała jezdnia (i moje wnętrzności też, kiedy tylko znalazłam się za blisko), tak więc nawet nie można było zapytać GDZIE JEST HANIA ani zawyć miłosiernie JARKU DROGI WYJDŹ. W kwestiach muzycznych trochę łapki opadają, niby pop jest nasz, polskiej muzyki też nie brak (może jakoś uhonorować Korę, skoro już maluje Madonny - nie wiem czy już pisałam tutaj na blogu, ale jestem gorącą zwolenniczką włączenia Matki Boskiej w polskie strategie emancypacyjne), a tu nagle na największej imprezie roku najlepszym kawałkiem okazuje się minuta remixu I kissed a girl, czyli naprawdę nie ma do czego podrzeć ryja, okej, poleciała jeszcze Barbra Streisand, ale ona była już wcześniej, na jednym z fajniejszych transparentów marszu. No więc tak to to tak to. W tłumie, który nie śpiewał, bo nie miał do czego, honoru bronili więc kot Simona (nieprzypadkowo z okocionego ramienia KPH), Hello Kitty oraz Muminek z Panną Migotką na nosidełku jakiegoś malucha (jednego z wielu; Fronda ma nad czym ubolewać). Zdaje się, że i Koko Euro Spoko też została/został(o) przez nas przyswojone, ubogacone Homo i uznane za własne. Co było jednym z bardziej politycznych gestów marszu, w którym jechały platformy dwóch ponoć lewicowych partii zasiadających w parlamencie. Butle z gazem na plecach policjantów - widok przez szczelinę dobrego samopoczucia. Jeść mi się chce. 


23 maja 2012

Gorycz, marazm i zgrzytanie zębami

proponuje nowy serial HBO pt.


zapowiadający się w moim odczuciu na jedną z ważniejszych premier sezonu. Bez względu na popularność i wyniki oglądalności. Po trzech odcinkach mam bowiem wrażenie, że Girls jest serialem, który musiał się pojawić, kiedy nie będzie już trzeba tłumaczyć, że "serial też może być sztuką", "serial dobry jak kino" itd. Naszedł czas, kiedy HBO, jeden z motorów telewizyjnej/kablowej (r?)ewolucji, może pozwolić sobie na komentowanie samego siebie. Seks w wielkim mieście (ten ważny serial sprzed lat nastu, zarówno kochany, jak i rozpracowany wzdłuż i wszerz) 


plus gorycz, apatia HBO, beznadzieja, cynizm


to właśnie Girls, serial, którego trzy odcinki rozzłościły mnie i wydały się okrutniejsze od całej tegorocznej Gry o tron. Scenarzystka serialu, Lena Dunham (widzicie ją na niższej fotce, ta z francą), gra trochę Carrie, trochę Mirandę: nieco neurotyczną pannę z literackimi ambicjami, dla której największą tragedią w wieku 24 lat jest fakt, iż rodzice postanowili przestać sponsorować jej nowojorskie życie. Fabuły opowiadać nie ma jak ani po co, bo głównym tematem są póki co zjawiska z tytułu notki. Girls ogrywa znane z Seksu patenty typu syf albo facet mówił mi w łóżku bardzo brzydkie słowa, tyle że zamienia kawiarnianą anegdotę z Madison Avenue na jałowe marudzenie w nieprzyjemnie nudnych (bo znanych) przestrzeniach studenckich mieszkań. Przez trzy odcinki zdążyłam już nabawić się alergii: cztery główne bohaterki zdecydowanie nie należą do postaci, z którymi poszłoby się wieczorem na wino, a obcowanie z nimi kończy się pytaniami raczej przykrymi, typu czy ja przypadkiem nie jestem taka jak one i prośbami do Matki Boskiej o treści RATUJ PRZENAJŚWIĘTSZA PANIENKO. Wolność, z której nic nie wynika; brak energii, przekonanie, że jest się zajebistym i wszystko się należy; bufonada i mdła paplanina. Słowem, ziszczony koszmar każdego, kto bardzo chce zrobić dla świata coś sensownego, a ma poczucie, że życie przecieka mu przez palce (tak, to jest to miejsce w którym media zaczynają pisać o "kulturoznawcach i politologach"). Przy czym oczywiście to całe tatałajstwo można czytać także w oderwaniu od "problemu rozpieszczonej współczesnej młodzieży" - czyli że my jako ludzie jesteśmy po prostu nudni, irytujący i zasadniczo nieciekawi. Na koniec dnia pokrzepia więc raczej duchowe pokrewieństwo z pewnym sympatycznym socjopatą z Miami i jego siostrzyczką, która w wieku trzydziestu lat wciąż stara się być dobrym synkiem tatusia (mimo że tatuś nie żyje i nieźle napieprzył im obojgu w głowach). Precz z nieodpowiedzialną i nieszanującą więzów rodzinnych młodzieżą!

PS. Oczywiście laska na pierwszym zdjęciu jest Charlotte. Cóż, przynajmniej nie pcha się przed ołtarz.

20 maja 2012

Wszyscy byliśmy lesbijkami, cz.2

Moje intuicje były chyba słuszne, podkochiwanie się w małych Indianach nie prowadzi do niczego dobrego. Mały Indianin imieniem Parsel z czwórki Fantaghiro, którego w głuchocie swojej ochrzciłam Marcelem


grany był przez dziewczynkę, która nazywa się Gaia Bulferi Bulferetti. W kontekście przygód dzielnej księżniczki, o której genderowych przygodach wspominał sam Italo Calvino, brzmi to jak przestroga.

Jeśli chodzi o dzieje po-fantaghirowe to google wydaje się chyba całkiem wiarygodny?

 
Tu bardziej buczowato:


(Zdjęcie odnalezione na forum, gdzie ktoś obwieszcza, że Romualdo jest mężczyzną jego snów, którym, jak to w niemieckim bywa, bardzo blisko do urazu; swoją drogą, jak Niemcy sobie z tym radzą z tak kłopotliwym przesunięciem? I co na to nasz biedny pechowiec Romualdo?)

I jeszcze jedna focia z Tarabasem, którego, jak wiadomo, kochamy (m.in. za jego wytrwałość we wpatrywaniu się w różne obiekty twarde):


A sam Atreju wygląda dziś jakoś strasznie tak se, chociaż chce chyba wrócić przed kamerę (i z tej okazji dorwałam go w jakimś starym Teletygodniu). Jak ktoś ciekawy, to zapraszam do wyszukiwarki.

18 maja 2012

Rafał Ziemkiewicz i Donald Tusk nie całują się w autobusie

No niestety.


Mignęło mi zdjęcie wykorzystane na plakacie już wcześniej, ale myślałam, że to jakiś anty-salonowy i anty-antysalonowy zarazem fotomontaż (prawdopodobnie pedalska zemsta za to, co Ziemkiewicz ostatnio m.in. o Michaśce naszej drogiej wypisuje), a tu nagle okazuje się, że to reklama najnowszego filmu Toma Tykwera, którego kino zasadniczo zwisa mi i powiewa (wiem, że po Pachnidle byłam jakoś wielce rozgoryczona, ale to było dawno, więc nawet nie pamiętam, o co poszło), i że jest skandal, bo ZTM niechcący urządziło filmowi promocję (a w każdym razie moja ciekawość wobec tego filmu wzrosła znacznie ponad zero, w sumie trochę wstyd przyznać, bo temat cacy), zmuszając zacne Vivarto do małej ale jakże znaczącej korekty:


Ray Grant wysmażył już właściwy komentarz, ale jakoś wstyd afery nie skomentować, tym bardziej że zwiastun wielce ok:


Co prawda tylko premier Donald Tusk wygląda w nim prawie jak premier Donald Tusk, pisarz i publicysta Rafał A. Ziemkiewicz wygląda zbyt hipstersko, aby być prawie Rafałem A. Ziemkiewiczem, ale jestem gotowa odczytać to jako podpuchę: czy RAZ nie jest przypadkiem autorytetem dla prawicowej odmiany hipsterów?

A najśmieszniejszy w całej aferze jest niemiecki plakat filmu. Ha, ha, ha.


11 maja 2012

Words I like: Dick, cock, cunt

(I dislike vagina, pussy, and penis).
Tyle wystarczyło, aby dodać Irę do zakładek podglądanych blogasków tumblropodobnych; jako propagatorka pizdy i przeciwniczka cipki (jest nas więcej, ale wciąż mało) musiałam się dać uwieść, zresztą później było jeszcze lepiej, Ira prosi grzecznie, aby go nie nazywać dudem, może być femme, transguy, genderqueer, fabulous, amazing, sexy, awesome - jak widzicie, wybór jest duży - ale nie żaden dude, spadać z dudem. Oczywiście to są jakieś tagi, nie bądźmy naiwni, ale większość z nas potrzebuje tagów, i fajnie jest czytać/oglądać ludzi, którzy tagują się tak różnie, kolorowo, rozciąga się przed tobą morze tożsamości, rozrasta drzewko z przymiotnikami, zaimkami i tak dalej. Oczywiście na takich stronach jak fuckyeahftms wyłania się jakiś kod podzielany przez większość, pre-everything, pre-t, pre-op, post-op, ale w sumie to naturalna sprawa, poza tym nie mam wrażenia, aby ta główna narracja przesłaniała bardzo bardzo różne odstępstwa od niej, przekrój twarzy jest tak różny, tak duży jest ruch tożsamościowy, ktoś ciągle czegoś szuka, rozdrapuje. Tumblrów rzecz jasna nie da się czytać notka po notce, więc raczej przeglądam i zatrzymuję się tam, gdzie ktoś się do mnie uśmiechnie, natomiast mam kilka spostrzeżeń typu, że np. w dyskursie około-ftmowym brakuje fallusa, jak już się jakiś pojawia, to na ogół należy do chłopaka rzeczonego dude'a/nie-dude'a, albo do koleżanki z sąsiedniego serwera, albo jest linkiem do sklepu z packerami, ale bez ciśnienia. Może coś przegapiłam, fallus pewnie nie wyszedł na zawsze, ale na spacer na pewno. (Przy czym chciałabym zaznaczyć, że nie chcę niczego wartościować, po prostu wydaje mi się to ciekawe).

Zdaję sobie sprawę, że za tymi ludźmi* stoją często duże dramy (ale za kim nie stoją?), ale jako osoba, która przez większość czasu wstydzi się wieszać swój własny krzywy ryjek na własnym super-chronionym facebooku dla zaufanych, czuję głęboki podziw wobec ludzi, którzy nie wstydzą się swoich twarzy, ciał, blizn, pokazują sterczące żebra i kości biodrowe, dziary**, zestawy typu włochate nogi plus łapki z pomalowanymi paznokciami (Ninia od razu złapała pokrewieństwo z Jude'em), tłuszcz, brak tłuszczu, majtaski w Hello Kitty i Star Warsy (słowem, wszystkie te fajne rzeczy, czego nie ma troszczący się o finanse służby zdrowia redaktor Lis), i mają odwagę wymagać od innych, by używali konkretnych zaimków. Wiem, że łatwo to rozwalić, wykazać, że Internet, że takie a takie konstruowanie tożsamości, że kultura słitfoci albo że pod spodem ogrom bólu, że to i siamto, ale bez przesady. Świadomość polityczna, walka o prawo do wkurwu i płaczu, duma z wystających żeber, duma włochatych nóg z pomalowanymi paznokciami, duma z brzusiów, duma z Hello Kitty i Star Warsowego fanbojstwa - po prostu nadzwyczajnie poprawia mi humor, nawet jeśli nie zawsze proporcje między prajdem a szejmem wynoszą 100:0. A może właśnie szczególnie wtedy, kiedy widzisz pracę nad kategoriami, nad samym sobą, wywalczanie sobie wolności, wielki fak pokazany smutnym bucom, którzy uważają, że chłopak i dziewczyna..., a Doktor jest dla dzieci. Ta masa opowieści, masa ciał, głosów, zmian.

* #ciludzie, brzydki tag. przepraszam!
** oczywiście dziarowy coming out sezonu zaliczyła ostatnio doktor O'Hara, ale to temat na inną notkę.

6 maja 2012

Trzecie dolaniątko tuż-tuż


Zwiastun Laurence Anyways stanowi właściwie próbkę stylu Dolana - przegięcia, niejednoznacznej emfazy (czyli zasadniczo tego, co jednym każe wzdychać, a innym prychać, nierzadko zresztą spod kręconej grzywy). Strasznie jestem ciekawa tego filmu; na ile Dolan wlazł w temat, jaką narrację zaserwuje. Póki co zapowiada się na historię związkową, co niebywale cieszy; w formie sztywnych, biograficznych narracji o "urodzeniu się w niewłaściwym ciele" powiedziano już chyba wszystko, co było do powiedzenia. Włóczę się znowu po blogach transów, głównie amerykańskich/brytyjskich tumblrach, czytam/oglądam historie, które operują już zupełnie innymi pojęciami, pozostają poza podziałami na męskie/żeńskie i standardową rozkminą na temat ról płciowych. (Ale to już temat na osobną notkę). Gdzie odnajdzie się Dolan? I want to believe. Ponoć trzeci film to próba. Trzymam kciuki za Gutka.

5 maja 2012

Sekstelefon

To The Big C, 3 odcinek 3 sezonu; Showtime cały czas na prowadzeniu. Drugi sezon mojego ulubionego serialu o raku miał swoje nieciekawe momenty (obok epizodów bezsprzecznie znakomitych), ale finał i obecny powrót do znakomitej kondycji na dobre przywraca wiarę w scenarzystów, inteligentne dialogi, czułość wobec postaci i cudowne poczucie humoru. Było już kilka produkcji Showtime, które znakomicie broniłyby się jako jeden, zamknięty sezon: Californication (czas pokazał, że byłby to wybór "artystycznie słuszny"), Homeland (jak twórcy poradzą sobie z kontynuacją, przekonamy się jesienią). The Big C mogło skończyć się na finale pierwszego sezonu (kto wie, czy nie mocniejszego od osławionego finału Sześciu stóp pod ziemią). I byłoby zajebiście. Ale Darlene Hunt (twórczyni serialu) i Laura Linney (twarz serialu - i przy okazji producentka) udowadniają, że mają pomysł na kontynuowanie tego osobliwego tańca ze śmiercią. Linney to aktorski skarb, Cathy Jamison to skarb. Jej przeciętny i kochający mąż Paul. Jej najbardziej przeciętny na świecie syn Adam. Szalony brat-ekolog (który ostatnio postanowił się ustabilizować, bierze leki, mieszka pod dachem, pracuje jako woźny i na gejowskim seks-telefonie, sprawiając, że kocham go jeszcze bardziej, niż kiedy nocował na dworzu). ITD.! Rodzinny projekt Showtime trwa w najlepsze.
PS. Na punkcie reprezentacji nowotworów jestem prawdopodobnie jeszcze bardziej pierdolnięta niż w kwestiach jebniętej seksualności.
PPS. #niezapomnianefinaly


27 kwietnia 2012

Please do not tag this wall (again)


Just don't.

Doceniam starania Prokopa i Wellman, no ale nie. Już głodówka w sprawie wymiany Kamieni na szaniec na Pamiętnik z powstania warszawskiego w programie nauczania młodzieży polskiej byłaby lepszym posunięciem (chociaż zasadniczo metod głodówkowych nie popieram, nie te czasy). (Nawiasem, Wellman daje mi ostatnio sporo radości; jakiś czas temu po ugoszczeniu w tvn stajl Wiktora Dynarskiego i Grety Parobczyk z Transfuzji zaczęła doszukiwać się "kobiecych cech" u jakiegoś zupełnie niewinnego faceta z nerką córki. No bo wiecie, jeśli ktoś po przejściu ciężkiej choroby staje się spokojniejszy, to pewnie dlatego, że wszczepiono mu nerkę płci żeńskiej. Chciałabym napisać, że zazwyczaj ludzie reagują na Wiktora i Gretę z małżonką zupełnie w drugą stronę, ale nie napiszę, bo to pewnie tylko mój osobisty entuzjazm)

Oczywiście w samym Dzienniku Białoszewskiego nie ma żadnych smętów o zmaganiu się ze swoją seksualnością, jest codzienność i frajda, a także AAAmeryka director's cut. (Nie wiem z czego konkretnie to zdjęcie, ale podoba mi się)