Problemy z układaniem literek nierzadko kuszą uśmierceniem tego skromnego blogaska - dobrze więc, że refleks nigdy nie był moją cnotą. Ma to swoje minusy i plusy; minusy takie, że rzadko kiedy jestem na czasie, co owocuje sklejaniem bzdur przedwczorajszych z porannymi newsami. I takim oto sklejem chciałabym się dzisiaj podzielić.
Najpierw ilustracja pt. Feministka polska, znudzona dyskursem prawicowym, którą dedykuję Jackowi K.:
Nie wiem czy pamiętacie tę audycję w Polskim Radiu, w którym prof. Pawłowicz po raz pierwszy wypowiedziała się na temat #Małej_Madzi. W studio siedziały także posłanka Grodzka, która powróci w dalszej części notki (była za zmianą tematu i powstrzymaniem się od oceniania tragedii w Sosnowcu), prof. Środa (jako wszechwiedzący dziewiętnastowieczny narrator) i Kazimiera Szczuka (z właściwym sobie wdziękiem nie do końca odnajdująca się w medium). To tak w ramach przypomnienia. (Nie cierpię, kiedy notka nie ma ilustracji, a nie znalazłam Korwina-Don Kichota w guglach. No dobrze, pomachajcie Kazi, bo już się w tej noci nie pojawi).
Od rana facebook wyświetlił mi kilkakrotnie linka do tekstu prof. Moniki Płatek o wdzięcznym tytule Krystyno, idź do klasztoru!. Wywołaną do tablicy Krystyną jest rzecz jasna nowa gwiazda polskiej prawicy, a przynajmniej Frondy, prof. Krystyna Pawłowicz. Prof. Płatek przypomina koleżance ze studiów, że gdyby nie feministki - te, co niby popchnęły Katarzynę W. ku otchłani zła w multimedialnym serialu Otchłań zła - prof. Pawłowicz nie byłaby dzisiaj prof. Tekst nie jest specjalnie mocnym argumentem w tym sensie, że niemal każdy zorientowany konserwatywnie komcionauta (z wyłączeniem radykalnych korwinistów, powtarzających pewne słowa Margaret Małgorzaty Thatcher z gorliwością zarezerwowaną dla Zdrowaś Mario) odpowie odruchowo: nie chodzi o kobiety dzielnie walczące o prawa do nauki czy uczestniczenia w życiu publicznym, tylko te złe, dzisiejsze feministki, które z tamtymi nie mają nic wspólnego. Argument logicznie znośny, chociaż prędzej czy później okazuje się, że opinie co to tego, co złe dzisiejsze feministki mają oznaczać, są podzielone (na ogół na trzy opcje: wielbicielki aborcji, amatorki kompulsywnego oglądania sobie wagin w lusterku, najlepiej w autobusie albo jakimś innym miejscu publicznym, oraz #nierozmawiamzlewakami). Ale ja nie o tym. To, co interesujące, to zwrócenie uwagi prof. Płatek na wspieranie dyskursu, który lada chwila może obrócić się przeciwko wspierającym (tu: wspierającej). Co znalazło już zresztą wyraz - na najbardziej powierzchniowym poziomie - w licznych, często chamskich i seksistowskich, komentarzach na temat sytuacji rodzinnej pani profesor, niestety autorstwa komcionautów deklarujących się jako ~lewica (w tym temacie polecam trafiający w dychę kawałek Kingi Dunin Niewybaczalny brak rozkoszy z lutego 2008 przedrukowany w Kochaj i rób). Mówiąc o feministkach, prof. Pawłowicz posługuje się niczym więcej jak prześwietlonymi kliszami językowymi - w dramat Waśniewskiej wplata wyobrażone „totalne luzactwo, lekceważenie innych” propagowane ponoć przez feministki, aby szczyt newsowego absurdu osiągnąć w stwierdzeniu o „grach i zabawach, z jakimi mamy do czynienia u Wojewódzkiego”. Prof. Pawłowicz żyje zapewne w alternatywnej rzeczywistości, w której to nie ~lewica rozszarpywała Kubę W. w aferze ukraińskiej (pytanie tylko, który z ~prawicowych polskich fantastów pomógł przedostać się pani profesor do naszej rzeczywistości).
Wczorajsze wycieczki krajoznawcze po archiwum Najwyższego czasu! przyniosły mi, poza irytacją, bardziej jaskrawą ilustrację robienia sobie samemu konserwatywnego kuku. Pisze Janusz Korwin-Mikke:
Grodzkie złamało tabu obowiązujące w naszej cywilizacji. Tabu, że odchyleń płciowych się nie demonstruje. Codziennie na ulicy mijają nas setki impotentów, zoofilów, onanistów, trialistów, homosiów, zwolenników miłości oralnej, może i nekrofilów - być może jest ich nawet więcej, niż „normalnych” - ale ponieważ tych skłonności nie demonstrują publicznie, nie ma żadnego problemu. Problem powstaje, gdy pojawią się (tfu!) „geje” czy transgenderowcy-ekshibicjoniści.
Możecie sobie to wyguglać, cytat jest tak paskudny, że linkować nie będę. Paskudny, ale jednocześnie, jejku jej, jak interesujący! Komentować ostatniej obsesji żołądkowej Jego Królewskiej Mości na punkcie Anny Grodzkiej nie będę - to trochę jak walić głową w mur, komciów pod tymi tekstami też nie polecam, bo przywodzą na myśl najbardziej wulgarne frojdyzmy - interesuje mnie bardziej druga część zacytowanego akapitu.
Po pierwsze: JKM ma problem z pojęciem „normalności”. Wnioskując z tekstu, „normalność” nie równa się większości - to „normalni” być może są tak naprawdę mniejszością. Intuicja Korwina ma duże szanse powodzenia - wszak wśród odchyleń płciowych (hihi) wymienia on „onanistów”, „zwolenników miłości oralnej” i „trialistów” (hm, znam przesympatycznego geja z Galicji, coś ewidentnie jest na rzeczy!). Najwidoczniej więc „normalność” to seks z misją poczęcia życia - ten promowany przez redaktora Terlikowskiego. Tu na wierzch wyłazi krypto-ewolucjonizm JKM-a, który z tego co pamiętam, od małpy nie pochodzi, za to fascynuje się przekazywaniem dobrych genów. Czyli jednak wszystko kręci się wokół przedłużania gatunku? Wzruszyłabym ramionami, gdyby autorem tych słów był wspomiany redaktor Frondy. Ale Jego Królewska Mość przez lata kreował się na znacznie bardziej wyzwolonego seksualnie - wbrew deklaracjom, że upublicznianie swojej prywatności jest fe, od czasu do czasu dzielił się swoimi przemyśleniami na temat, hm-hm, ostrego seksu. Logika wywodu nie zapędza nas jednak w kozi róg. Zapomnijmy o „gwałceniu” - zasadniczo JKM popiera wstrzemięźliwość w deklarowaniu swoich seksualnych preferencji. Nie daje mi jednak spokoju powracające w jego tekstach porównanie praktyk homoseksualnych z „miłością oralną” (o, poezjo konserwatyzmu!). Natarczywość tego porównania poskutkowała już kilkoma queerowymi interpretacjami przy piwie - jak również niezrealizowanym niestety pomysłem, by na paradę wybrać się któregoś roku z transparentem deklarującym nasze upodobanie w tejże praktyce (może za rok?). Moja nie tak ryzykowna, aczkolwiek ingerująca w prywatność JKM-a (na co sobie po aferze żołądkowej pozwolę) teza jest taka, iż JKM sam może być przedstawicielem „nienormalnych” - tylko po prostu o tym „płciowym odchyleniu” nie mówi (z posłanką Grodzką, jak również wszystkimi działaczami LGBT, łączy go nie demonstrowanie tych praktyk w przestrzeni publicznej).
Biedny, biedny Korwin! Nie tylko biedny, bo zamknięty w szafie ze swoimi nie-misjonarskimi potrzebami ciała. Zinterpretowany powyżej kłopot z „odchyleniami płciowymi” mógłby być modelem większej części korwinowej działalności. Proszę państwa, oto freak! Nie nie, zaraz, przecież my freaków lubimy, sami nimi jesteśmy, w istnienie „prawdziwie normalnych” raczej nie wierzymy i na różne sposoby próbujemy się emancypować. Tymczasem w swoich wieloletnich, rozpaczliwych zapewnieniach, że w następnych wyborach to będzie 10%; w powtarzaniu, że nasze skrajne stanowisko jest w istocie jedyną ostoją Normalności; że nie jesteśmy na skraju, tylko w środku; w obsesyjnym powoływaniu się na prawa logiki (czytaj: matematyki, czytaj: nauki, czytaj: obiektywnego, nienaruszalnego Prawa Świata) tam, gdzie student humanista wskaże i nawet nazwie błąd w rozumowaniu; w rozdarciu pomiędzy ekskluzywnością a niechęcią do mniejszości - Korwin zdradza jednocześnie ambicje trickstera i ambicje Przywracacza Odwiecznego Porządku. Jest freakiem, który bardzo chciałby być wąsaczem polskim pospolitym. No ale nie jest; jest osobny w swych poglądach i zawartości garderoby i jeśli coś manifestuje, to mniejszośćfobię zinternalizowaną. Cóż. Kisiel nazwał go bodajże „geniuszem-fantastą”. I co tu z takim zrobić? Symptomatyczny wydaje mi się ilustrujący felietony JKM-a w Najwyższym czasie! rysunek autora jako Don Kichota. No tak - wiatraki mają warstwy, podobnie metafory i literackie odwołania.
Postać Jego Królewskiej Mości jest żywą ilustracją wewnętrznego spięcia (neo?)liberalnego indywidualizmu - i, podobnie jak profesor Pawłowicz, chodzącym paradoksem.
Nie, oczywiście, że nie są jedyni. No przecież.
Na deser niespodzianka dla wielbicieli alternatywnych tożsamości (także alternatywnych płciowo) - w czasie afery żołądkowej parokrotnie podnoszono kwestię wieloletniej felietonistki Najwyższego Czasu!, uśmiechniętej Włoszki Barbary Buonafiori. Niezaznajomionych ze sprawą odsyłam do Rzepy - na szczęście trzyletni już tekst o uroczym tytule Czy Korwin-Mikke jest kobietą pozostaje wciąż dostępny w całości. Artykuł jest dzisiaj nie do końca aktualny - rok temu tożsamość Buonafiori uległa kolejnemu przekształceniu, kiedy Najwyższy czas! poinformował, że
(Używająca tego pseudonimu Autorka utonęła w słynnym, do dziś niewyjaśnionym wypadku. Prokuratura wykluczyła zabójstwo i samobójstwo)
Próbka Buonafiori, czyli Korwina na tropie matriarchatu, tutaj. Buziaczki dla pramysz profesor Pawłowicz.