29 stycznia 2012

Małe ładne coś


Bohaterowie Weekendu, czy, jak chce dystrybutor, Zupełnie innego weekendu (cholerny Pazura), mówią po brytyjsku. Ale równie dobrze mogliby mówić po polsku. Polski jest blok, w którym mieszka główny bohater, wnętrza są polskie, ładne tramwaje właściwie warszawskie. Nie wiem, jak film Andrew Haigha ma się do rzeczywistości UK, ale do polskiej pasuje jak ulał. Gejoza usadowiła się w szczelinie: trochę jest, a trochę jej nie ma. Jeszcze się nie rozlazła, nie wtopiła w normatywne wzorce.

Russell i Glen rozmawiają o byciu homo; rozmawiają o seksie; szukają języka. Russell jest cichym facetem, kolesiem, którego łatwo przegapić, wrażliwym, zwraca uwagę na detale. Glen to typ narwańca, dyskutanta z artystycznymi ambicjami. Udało się reżyserowi stworzyć postaci, które będą jednocześnie modelami pewnych postaw - i bohaterami z krwi i kości. Filmuje z bliska. Skórę, włosy, zarost, usta, pościel, ciuchy, zielsko. Ciało, wokół którego krążą słowa. Russell nazywać nie umie lub nie chce, Glen docieka i drąży. Mężczyźni poznają się, w niewymuszonej rozmowie konfrontując ze sobą różne wyobrażenia na temat homoseksualizmu, funkcjonowania w społeczeństwie, otwartości. Po pijaku dzielą się interpretacjami na temat tego drugiego (np. lęk przed związkami lękiem przed zdradą), próbują opisać wzorce (coming out przed rodzicami jako homoseksualny rytuał przejścia). Ja przyznaję się do takich rozmów, choć może nie jest to zbyt romantyczne.

Jest taki film, który bardzo lubię, chociaż widziałam go raz i bardzo dawno temu, też brytyjski, telewizyjny, zrobiony przez Chanel 4, i z którym od razu mi się Weekend skojarzył. Mam na myśli Beautiful Thing, historię dwóch chłopaków z angielskiego blokowiska: taki skromniutki obrazek, w którym sztampa i temat coming outu i pierwszej miłości rozeszły się w dwie przeciwne strony. I myślę teraz o Weekendzie jako intuicyjnej kontynuacji tamtego filmu. Z jednej strony topos, z drugiej, że tak się wulgarnie wyrażę, "samo życie". Spodziewałam się surowej historii spotkania dwojga ludzi, politycznej w swojej apolityczności; dostałam love story sumujące pewne doświadczenie homoseksualności czy też wchodzenia w homoseksualne relacje, i bynajmniej nie czuję się rozczarowana. (Ciekawostka: właśnie odkryłam, że Beautiful Thing wyreżyserowała Hettie Macdonald, pani, która wiele lat później zrealizowała genialne Blink Stevena Moffata, jeden z najcudowniejszych odcinków Doktora, ten o płaczących aniołach ze wspaniałą Carey Mulligan).

Ludzi z dużych miast zapraszam więc do sprawdzenia kin na stronie dystrybutora (w środku też trajla) - w ogóle strasznie fajnie, że Tongariro działa i się rozwija, nie idąc na łatwiznę.

Nie wiem, czy to jest dobry film na randkę, w ten sposób zachwalałam chyba Skórę, w której żyję, więc jeśli coś, to żeby nie było - ostrzegłam przed własnymi rekomendacjami! Osobiście uważam, że dalej z filmem romantycznym pójść się nie da. Chapeau bas, panowie.

24 stycznia 2012

Eva pójdzie do Piekła

Bardzo długo próbowałam napisać o tym filmie, ale nie miałam pomysłu; czuję się z ocenianiem go bardzo nie tego, bo nie jestem matką, co ja tam wiem?, i choć oczywiście mam pewne instynkty, przeczucia i inne duperele, to pewnie za jakiś czas, jeśli urodzę dziecko czy dzieci, będę na wspomnienie tych dziewczęcych wyobrażeń pukać się w czoło. Konsternacja: film odbiera się bardzo fizycznie, błędnikiem, żołądkiem. Ramsay nakręciła film bardzo fizjologiczny, prawie rzygliwy, o tym, jak kręci ci się w głowie, jak kolory nabierają ostrzejszych odcieni lub rozlewają w wielkie plamy, jak głowa boli, jak cycki bolą, a żarcie nie smakuje. Pomidory jak krew, kałuże dżemu, przemokłe płatki, w końcu, obrzydliwość: skorupki jajka wyciągane przez matkę z jajecznicy, skorupki jak obgryzione paznokcie syna. We need to talk about Kevin to film rzygliwy, i może to bardziej zbliża go do horroru niż postać nastoletniego psychopaty. Piszę o horrorze, bo najpierw zirytował mnie ten pomysł, wychylający tu i ówdzie z recenzji i troszeczkę z koszmarnego polskiego plakatu, ale teraz myślę, że to całkiem do rzeczy. Macierzyństwo jako horror, macierzyństwo jako wieczne nudności przy akompaniamencie



to zostało mi w głowie - to permanentne napięcie. Czy dzieciak jest psychopatą, i co to w ogóle znaczy - na to pytanie nie odpowiadam, bo i sama bohaterka na nie nie odpowiada. To absurdalne dziecko-tajemnica znowu zbliża film do gatunków wyrastających z metafizyki - jak to z tajemnicami bywa. Eva idzie do Piekła! Chlust! - czerwoną farbą na werandę, chrup-chrup w wytłaczance. Rzygliwe jest w tym filmie to, co powinno kojarzyć się z życiem, straszne - i dziecko, i jedzenie. Społeczeństwo też, to wiadomo. Jakimś sposobem Ramsay udało się opowiedzieć i o flakach, i o siatce spojrzeń. Ale czy mi w ogóle wypada o tym pisać? Cóż - przynajmniej wiadomo, że film trafił w lęki przynajmniej jednej niedzieciatej dziewczynki.

O Tildzie kiedy indziej, może przy okazji czwartej Furii (którą polecam i w ogóle).

14 stycznia 2012

Lisbeth, Lisbeth, Lisbeth

Mam wrażenie, że w przypadku Dziewczyny z tatuażem działa magia nazwiska: Fincher to, Fincher tamto. Cóż - nie każdy reżyser pewnie mógłby sobie na taką obsadę pozwolić, jak również na dwie i pół godziny akcji z wyrokiem R, tyle że są to rzeczy stricte biznesowe i właściwie mało mnie obchodzą. Najnowszy Fincher wcale nie musiałby być Fincherem; kto spodziewał się reżyserskiej zręczności The Social Network, lub nie daj boże zgnilizny Siedem, musi być zawiedziony. Dziewczyna z tatuażem to poprawna ekranizacja książki, której nie lubię, chociaż doceniam jej popularność. Ekranizacja, która niewiele się różni od swej szwedzkiej poprzedniczki (którą, dla odmiany, oglądałam z płonącymi uszami), a jeśli już, to wszelkie przesunięcia świadczą na jej niekorzyść. To perfekcyjnie opanowane rzemiosło, które nie boi się mocnego tematu - tyle że temat został już przecież oswojony sukcesem poprzednich odsłon Millenium, więc nie wiem, czy ta odwaga się liczy.

Powodem, dla którego na pewno do tego filmu wrócę, gdy tylko ukaże się na dvd, jest Rooney Mara: to blade, poczochrane dziecko z błyszczącymi oczami. Pippi Pończoszanka, Rasmus Włóczęga (bez i) oraz Kalle Blomkvist w jednym. Lisbeth, córka złego rozbójnika. Spocona, smarkająca w rękaw, z lodowatym głosem. Kradnie cały film. Salander w interpretacji Noomi Rapace była odważniej nakreślona: twardsza, z brzydkimi rękami, wypalała więcej fajek i trudniej było się z nią zaprzyjaźnić. Na pewno znajdą się głosy, jakoby wersja amerykańska była, poprzez złagodzenie charakteru Lisbeth, bardziej poprawna, czy nawet bardziej heteronormatywna; mnie to nieduże w gruncie rzeczy przesunięcie akcentów nie przeszkadza, z radochą patrzę, jak różne są to postaci. Ale faktem jest, że miałam wrażenie obcowania z opowieścią znacznie mniej polityczną niż w przypadku filmu szwedzkiego; Szwedzi wykopywali własne brudy, Fincher jest obcy. Do tego motyw przemocy, seksizmu, antysemityzmu, skumulowany w głównym śledztwie - pojawia się i znika. Raczej McGuffin niż wątek spajający Millenium, biorący wszystkie, rozsypane tutaj, historie (kurator, dziewczyny), do kupy. Daje to poczucie pewnej niespójności, prowokując do głupich pytań typu a po co. No po to, aby amatorzy piekielnie inteligentnych, chudych dziewczyn z niedużymi cyckami mieli się z kim zaprzyjaźnić. Należę do tych szczęśliwców - ale i tak polecam na początek raczej szwedzką wersję.

13 stycznia 2012

There's nothing deviant about love!

Film z transką-Samarytanką, przeszczepami skóry, Bogiem Ojcem przemawiającym z wiśniowego deseru, bandą lesbijek, macaniem dup i cudnie absurdalną choreografią walk nie może być zły, może być tylko fantastyczny i w ogóle straszna szkoda, że czasy Rocky'ego już minęły, bo Jezus Chrystus Łowca Wampirów jest filmem równie dobrze nadającym się do przywłaszczenia przez zachłanną, napaloną publiczność.

Film realizuje naszą fantazję na temat prawdziwego Jezusa, Jezusa - przyjaciela wykluczonych, kochającego nasze dziwactwa i głoszącego zarazem równość jak i zajebistość inności. To Jezus w najmroczniejszych zakątkach miasta, Jezus na taśmie z lat 70., Jezus punków i lesb. Czysta miłość.



Czyli zdecydowanie nie wyznanie pewnego pana z autobusu sto ileś, który ssąc zapamiętale swój wskazujący palec, poinformował pewną brodziatą popularyzatorkę Jezusa Chrystusa Łowcy Wampirów, że za malowanie paznokci trafia się z zalepionym tyłkiem do Piekła - i nie ma zmiłuj. Tak jakoś.